15. Nieszczęście w szczęściu.

383 53 116
                                    

Media: Thomas Bergersn - Children of the sun. 


          Maurice wypadł z komnaty zajętej aktualnie przez Miłosza i ruszył pospiesznie w stronę wyjścia na dziedziniec. Nawet nie zauważał rozstępujących się przed nim ludzi. Tam grupką przeszły trzy dyskutujące o czymś żywo damy dworu ubrane w kremowe, wysadzane głównie perłami sukienki. Gdzieś zza zakrętu wyszedł główny doradca króla – hrabia Wincherter w towarzystwie młodszego podsekretarza. Książę nigdy go nie darzył zbyt dużą sympatią. Był to wysoki, patyczkowaty jegomość, którego rysy twarzy zdawały się być wiecznie napięte, oczy zaś błyskały wieczną surowością. Lata wcześniej, gdy piastował jeszcze stanowisko jednego z głównych ministrów, Maurice zwykł nazywać go zasuszonym ropuchem. Rzecz jasna wtedy, gdy nikt niepożądany tego nie słyszał.

          Nie zatrzymał się nawet, gdy na dziedzińcu usłyszał wołanie w swoją stronę. Uniósł tylko rękę nakazując tym samym, by nie zawracać mu głowy, jeśli to nie sprawa życia i śmierci. Ruszył dalej, aż do chaty alchemika. I rzeczywiście był to nieduży budynek w środku z trzema pokojami i wąskim korytarzem. Wszystko na jednej kondygnacji, zwieńczone dachem z dachówką w kolorze brunatnym. Maurice, jak również i jego ojciec wielokrotnie proponowali mężczyznom przeniesienie do pałacu, jednak ci nie chcieli o tym słyszeć.

         – Wdzięcznymi ci jesteśmy, Wasza Wysokość, jednak nasze miejsce jej w ścisłym związku z naturą, w wypełnionym przepychem pałacu, gdzie od świata zewnętrznego odgradza nas gruby mur... nie będziemy w stanie godnie pracować dla Waszej Wysokości.

         I o ile Lucjusz niemalże nie bywał w pałacu, to Ian z chęcią jadał tam, odwiedzał bibliotekę i czasem po prostu zaglądał w celach towarzyskich, niekoniecznie matrymonialnych.

          Już z dala ujrzano księcia i nim ten zdążył podejść blisko już Ian wychodził mu na spotkanie, kłaniając się w połowie drogi.

         – Wasza Wysokość.

         Maurice odpowiedział mu nerwowym uśmiechem i machnął niedbale ręką w stronę dziedzińca.

          – Pójdź ze mną. Pogoda wszak jest idealna na konne wyprawy. Dawnośmy wspólnie nie galopowali.

          Ian chrząknął.

         – Nie wiem, o co ci chodzi – szepnął, patrząc mu w oczy – ale mój koń ledwie odprowadzony został z długiej wyprawy, nigdzie z tobą nie pojadę.

         Maurice odpowiedział mu spojrzeniem twardym i nie znoszącym sprzeciwu. Tak naprawdę poza najściślejszą rodziną królewską Ian był jedynym człowiekiem, który bezkarnie mógł mówić wszystko, wyrażać swoją opinię w pełni i bez ważenia słów, a nadto mógł sprzeciwiać się każdej woli księcia – rzecz jasna na stopie nieoficjalnej. Tym razem jednak sprawa zbyt nagliła, by w chodzić w  jakiekolwiek dyskusje i półsłówka.

         – Weźmiesz innego – naciskał, by zaraz unieść spojrzenie i uśmiechnąć się do Lucjusza, który wyszedł na próg chaty. – Żwawo, nie chcę, by zastała nas wieczerza!

         Blondyn zmarszczył czoło. Czuł, że stało się coś poważnego. Skinął więc tylko i wrócił się do chaty po szeroki szal, którym otulił szyję i ramiona. Potem zaś oddalił się wraz z przyjacielem, odprowadzany przez uważne spojrzenie ojcowych oczu.

         Dopiero na grzbiecie Dragona Maurice poczuł jak mocno zaniedbał w ostatnim czasie i jego i również Burzę, dla której i dziś najprawdopodobniej nie znajdzie czasu. Rozważał przez chwilę, czy nie zabrać i jej, ale musiał się skupić na rozmowie, którą w dodatku trzeba było przeprowadzić dość szybko, by zaraz wrócić do pałacu i rozpocząć zabezpieczanie tyłów przez przeniesienie Milo do letniej posiadłości. Obiecał sobie jednak, że wszystko wynagrodzi swoim zwierzęcym przyjaciołom, gdy tylko doprowadzi do tego, że nie będzie musiał drżeć w obawie, że ktoś nagle przybiegnie z paniką lub pretensjami, że lord zniknął.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz