17. Etap ograniczonego zaufania.

320 47 101
                                    


          Komnata Miłosza była nieco skromniejsza niż ta, którą miał w zamku. Ogólnie wnętrze pałacyku było mniej bogate, jakby wizją księcia były walory estetyczne natury, nie dóbr materialnych wewnątrz. Dużo mniej posążków i obrazów na ścianach. Mniej złota i klejnotów, mniej zdobień na każdym kroku. Tu i ówdzie powtarzał się jedynie herb Artemii. Do tego znak winorośli złotą nicią obszyty na zasłonach, wysokich okien. Narzuty ogromnych łóżek zaś miały pozłacane frędzle, sięgające niemal podłogi.

         Na jedno z tych łóżek opadł Miłosz, zerkając w rozświetlone promieniami słonecznymi okno, którego niski parapet sięgał mu niemalże kolan. Cieszył się, że jest już poza zamkiem, gdzie musiał uważać na każdym kroku. Co prawda i tu była służba i nie był pewien tego blondyna, ale nie dało się zaprzeczyć, że był tu bezpieczniejszy. Zwłaszcza, gdyby nagle zniknął... na co też miał nadzieję, bo spędzał w Artemii już drugą dobę.

         Ile mogło minąć już tam czasu? A jeśli jednak czas nie płynął tam tak wolno? Jeśli porównywalnie do tego tu? Jeśli jego rodzice już szaleją z niepokoju, próbując zgłosić po raz kolejny zaginięcie syna...

         Przełknął ciężko ślinę.

         Rozległ się trzask, pod wpływem którego drgnął niespokojnie. To drzwi otworzyły się z impetem, do środka zaś wszedł książę wraz z tym, który miał być lekarzem. Stanął przy oknie, zasłaniając je Miłoszowi. Pstryknął palcami, żeby mocniej zwrócić na siebie jego uwagę. Blondyn niespiesznie zajął miejsce przy nim.

         – Zatem od początku. Jam jest Maurice z rodu Landonitów. Przyszły następca tronu Artemii. Pierworodny syn swego ojca Zachariusa Landonita, króla Artemii

         W tym momencie Ian chrząknął i skrzywił się wymownie. Książę jednak nie zwracał na to uwagi. Nie zamierzał bawić się w delikatności i przesadną ostrożność. Postawi wszystko na jedną kartę. Byli pół dnia drogi od jakiejkolwiek cywilizacji, na odludziu, pośrodku lasów i dzikich łąk. To był kolejny powód dla którego chciał akurat tu z nim przyjechać. Stąd nie ucieknie i jeśli jest zdrajcą, to dowie się tego, a potem bez najmniejszych skrupułów odbierze mu życie, zrzucając wszystko na atak histerii i autoagresji, której niestety nie przeżył.

         – To – wskazał na blondyna – Ian, syn alchemika, wybitny w swych zdolnościach uczony, mój wierny od wielu lat przyjaciel. Znajdujesz się w mojej letniej posiadłości, Woodshare w królestwie Artemii, jednym z trzech królestw po tej stronie Czarnego Oceanu.

         Zapadła chwila gęstej ciszy, podczas której Ian bębnił opuszkami palców jednej ręki o te drugiej, Miłosz próbował znaleźć coś sensownego do powiedzenia, Maurice zaś nie zamierzał czekać na czyjkolwiek krok.

         – Jak dobrze wiesz, mam świadomość twoich nadnaturalnych zdolności, nie wyprzesz się tego. Żądam, byś powiedział mi kim jesteś i dlaczego znalazłeś się w moim królestwie.

         Miłosz chrząknął. Gra w otwarte karty. Dobrze. W końcu to mu pozostało. Musiał im zaufać, nie miał innego wyjścia. Oby Ian mówił prawdę i nie skończyło się to dla niego źle. Potarł dłonie o uda i podniósł się, dostrzegając niepewne drgnięcie u blondyna. No tak, a nuż się okaże, że jednak jest siłą nieczystą... On jednak po prostu czuł się dziwnie siedząc, gdy, jakby nie było członek rodziny królewskiej stoi przed nim.

         – Nazywam się Milo Weis. Urodziłem się w Ameryce. To taki kraj. Potem przeniosłem się do Polski i zamieszkałem w Gałoszynie. Polska to inne państwo... tylko za oceanem.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz