13. Precz, Szatanie!

401 59 190
                                    

Media: Thomas Bergersen - Creation of Earth


          Stukot obcasów płaskich, książęcych butów mieszał się z dziecięcym śmiechem i szczekaniem szczeniaków. Wszystko dochodziło zza niedomkniętych drzwi prowadzących do ogrodu. Maurice dałby sobie rękę uciąć, że słyszał tam również swoją matkę.

          Królowa miała niesamowitą słabość do dzieci. Być może dlatego, że już w dzieciństwie nie miała się z kim bawić. Jej młodszy on dwa lata brat, wykazując od samego początku parszywy charakter, nie był jej ani towarzyszem, ani powiernikiem. W wieku lat szesnastu została oddana na dwór Landonitów, gdzie oczekiwać miała swoich siedemnastych urodzin, gdy, będąc w wieku dojrzałości i dumy, dopełnić sojuszu między dwoma królestwami poprzez małżeństwo z Zachariusem. Została królową, choć w teorii miała być nie czynną personą rządzącą, ale wsparciem i dobrą radą dla króla.

         Maurice urodził się nim skończyła osiemnaście lat. Wtedy też uzmysłowiono jej, że dzieci piastują nianie, będące wyznaczonymi ku temu damami dworu. Królowa bowiem nie dysponowała takim zapleczem czasowym, by bawić się, by karmić, by gruchać, by całować te rączki te nóżki w czasie nieokreślonym i pożądanym, tylko przez nią wyznaczonym. Królowa była przy królu. Królowa doglądała ogrodu, nadzorując prace ogrodników, królowa wydawała rozporządzenia w związku z przyjęciami i ucztami. Królowa wraz z królem uczestniczyła w audiencjach, królowa zdawała się musieć być wszędzie tylko nie tam, gdzie naprawdę pragnęła. Zwłaszcza będąc jeszcze młodą, gdy każdy patrzył jej na ręce i nogi, wyczekując potknięć.

         Teraz, dwadzieścia jeden lat po narodzinach swojego pierwszego dziecka Nadyja znajdowała się już w takim momencie swojego życia, gdzie miała ten czas. Gdzie jej autorytet osiągnął wartości tak wysokiej, że nikt nie ośmieliłby się krzywo spojrzeć w jej stronę, gdzie nikt nie ośmieliły się zanegować jej zachowanie. Teraz jednak nie miała wokół siebie małych dzieci. Z niecierpliwością wyczekiwała ożenku swoich synów, by móc choć stać się wymarzoną babcią, jeśli nie mogła być matką. Podczas tego wyczekiwania rozpromieniała się za każdym razem, gdy do pałacu zjeżdżali goście, gdy wielu z nich zabierało ze sobą swoje pociechy, gdy radosny dziecięcy śmiech rozbrzmiewał między grubymi murami zamku.

          Nie wyszedł jednak matce na spotkanie. Wręcz przeciwnie skręcił w drugą stronę, w kierunku dziedzińca. Rozglądał się przy tym nieznacznie, z drżącym sercem żywiąc nadzieję, że nie spotka na swojej drodze ani ojca, ani wysłanych przez niego ludzi. Jak bowiem wytłumaczy, że zgubił ich gościa? Przecież nie powie, że ten rozpłynął się w powietrzu. A tak najpewniej było, w końcu to pomiot złego, to najczarniejsza z mocy. Gdzie jednak się udał? Po co się udał? I czy wróci?

         W tym miejscu pojawiało się rozdarcie. Z jednej strony pragnął, by to wreszcie zostawiło Artemię w świętym spokoju. By opuściło jego dom i przepadło raz na zawsze. Z drugiej jednak nie miał pojęcia jak się wytłumaczyć przed ojcem. Gdyby tylko miał pewność, że nigdy więcej nie wróci. Wtedy byłoby prościej, mógłby bowiem wymyślić cokolwiek. Że uciekł, że...

         Nie... wymyślenie czegokolwiek wcale nie byłoby takie proste. Każde jego kłamstwo mogłoby pociągnąć do srogiej odpowiedzialności niewinnych ludzi. Bowiem, ktoś musiałby nie dopilnować swoich obowiązków. A przecież nic takiego nie miało miejsca. Nie da się wygrać z siłą nieczystą.

         Niech cię diabli wezmą, demonie – pomyślał, wskakując do wąskiego korytarza, gdy usłyszał odgłos miarowego marszu straży.

         Zakładał więc, że go szukają. Że już ktoś odkrył, że nie ma go w tamtej komnacie. I kto wie, może już wyszło jego kłamstwo, którym uraczył straż. Jakoby tamtej prosił, by mu nie przeszkadzano, gdy pogrążony we śnie, będzie nabierał sił.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz