6. Kobiety, kochankowie i pomiot szatański.

624 70 160
                                    

Media: Jean-Jacques Goldman - Tournent les violons.


         Wysokie brązowe buty uderzały rytmicznie w pokrytą kamieniem posadzkę. Ich cholewki zahaczały niemalże o kolano, a z nich wysuwały się ciasne nogawice rzeźbiące smukłe, choć silne nogi. Na górę ciała narzuconą miał płócienną białą koszulę, niewidoczną teraz pod bogato haftowanym kabatem. Wykonany z czarnego aksamitu, muśnięty złotymi i srebrnymi nićmi. W górze zaś, w okolicach serca herb: otoczona winoroślą ośmioramienna gwiazda.

          Maurice szedł żwawo, a jego kroki echem odbijały się od ścian. Szedł, tworząc cienie za sobą i obok siebie, gdy ciałem zasłaniał na ułamek chwili rozstawione bokach świece. Jego ciemne, w większości proste włosy lśniły w tańczącym blasku ognia. „W większości", gdyż choćby dwoił się i troił, to przy uszach miał te kilka niesfornych kosmyków, które uparcie wywijały się w łagodne kędziorki, co dodawało mu uroku, ale również i tej dozy zadziorności, która jakże idealnie wpasowywała się w jego niepokorny charakter.

         Tym razem jednak jego bladoróżowe usta nie rozchylały się w pełnym cynizmu i szelmostwa uśmiechu. Nie. Dziś jego twarz przybrana była w powagę i... zagubienie.

          Czyż to nadszedł ten wielki moment, gdy spełnić się miały wypowiadane przez matkę i ojca przestrogi, że jeśli nie nabierze pokory i stateczności w emocjach i czynach to Bogu się narazi tak, że kara go sięgnie sroga i nieodwracalna.

          Tak też właśnie zdawało się dziać. Oto Stwórca zesłał na niego szaleństwo.

          Bowiem jak inaczej nazwać to, że już drugi raz widział coś, czego nie miał prawa zobaczyć. Co wymykało się z wszelkich ram...

         Pierwszy raz miał miejsce w lesie. Pamiętał doskonale, ponieważ był to jeden z tych dni, gdy ten wspaniały, złoty chłopiec, chluba ojca, nadzieje matki udawał się na polowanie. Na ten pełen barbarzyństwa akt, który praktykował raz w tygodniu, najczęściej w piątki przed południem. Tego dnia jednak zerwał się o świcie, najprawdopodobniej chcąc go zmylić, by ten nie popsuł mu po raz kolejny tej pieprzonej igraszki jaką było mordowanie niewinnych istot. I to dlaczego? Dla pierwotnych pobudek, dla uciechy, dla... zabawy.

          Wtedy też, gdy przeciął drogę królewskiej świcie z piekielnym księciem Filipem na czele, dostrzegł to coś, po raz pierwszy.

          Nie był w stanie nadać temu miana istoty ludzkiej. Bowiem jeśli istniało naprawdę, musiało być pomiotem szatańskim...

         A pojawiło się wtedy na moment. Z nagą piersią, z pantalonami, których nogawki sięgały kostek... niczym przeciętny wieśniak, za którego go w pierwszej chwili wziął. Jednak potem zniknął... rozpłynął się. Co prawda Florian, początkowo mówił o mężczyźnie, który stał im na drodze, jednak potem stwierdził, iż równie dobrze mógł być to jeleń, bowiem dobrze nie widział, przez oślepiające promienie słoneczne. A że jechał na czele, jako główny obrońca księcia Filipa z pieprzonego rodu Landonitów, tylko on to coś widział. Wyparł się jednak i wypierał ciągle, bo przecież prościej było przyjąć, że to jeleń niż, że wkradać w jego umysł zaczyna się diabelska nić szaleństwa.

         On zaś sam nie nalegał zbyt mocno i zbyt długo. Przecież nigdy nie mieli zbyt dużo czasu, który należało spożytkować w dużo przyjemniejszy sposób...

         Drugi raz miał miejsce zaledwie dwie doby temu.

         Udał się wczesnym popołudnie na konną przejażdżkę. Wziął ze sobą Burzę i oddał się pędowi wraz z dwiema istotami, z którymi zdawał się mieć największą nić porozumienia. Sokolica i ogier. Ptak i koń. Zwierzęta, które w jego mniemaniu bardziej ludzkie były niż niejeden człowiek.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz