26. Nienawidzę cię

192 29 15
                                    

Gorąco.

Było mu tak cholernie gorąco.

W niektórych momentach miał wrażenie, że już umierał. Że nie znajdował się na łóżku, a smażył się gdzieś w zaświatach. Że ogień parzył nie tylko jego skórę, a także znajdujące się pod nią mięśnie, a nawet kości. Że płomienie otaczały go dookoła, nie pozwalając mu wziąć nawet jednego, głębszego wdechu, który mógłby go uratować.

W niektórych momentach był bardziej świadomy. Otwierał wtedy oczy i próbował gapić się na sufit, najlepiej nie myśląc o niczym. Nie o tym, co czuł. Nie o falach gorąca atakujących go co chwila, nie o bólu, jaki sprawiało mu to wszystko, nie o suchości w gardle, nie o tym, że każda pozycja na łóżku była tak strasznie niewygodna.

W chwilach świadomości od tego wszystkiego próbował powtarzać sobie, że to wcale nie była jego wina. To Lucca, właśnie ten pieprzony Lucca, zabronił mu brać leki, które do tej pory powstrzymywały wszystko. To Lucca później potraktował go, jakby był nic nieczującą figurką, zabawką, z którą mógł robić, co chciał. To w końcu Lucca nie przychodził tutaj, nawet kiedy Eirik tak bardzo marzył o jego bliskości.

W takich chwilach wiedział to wszystko. Raz nawet spróbował się podnieść. Czuł się nie tylko wściekły, ale też naprawdę upokorzony. I pragnął wygarnąć to wszystko Alfie, wykrzyczeć mu, jak bardzo go za to nienawidził.

Ale nie był w stanie – z trudem napiął na tyle mięśnie, aby podnieść się do siadu. A wtedy świat całkowicie zawirował mu przed oczami, tak mocno, że położenie się było jedynym rozsądnym wyjściem.

A później chwila pełnej świadomości mijała. Znów czuł to gorąco, od którego pragnął ucieczki. Jeśli miał zamknięte oczy, ten dziwny, niemożliwy do opisania ból ciała, stawał się silniejszy. Jednak dopiero otwarcie ich rozpoczynało prawdziwy koszmar.

Widział Luccę. Zazwyczaj ten stał przy drzwiach, opierając się o nie ze skrzyżowanymi rękoma. Jego koszula była już rozpięta, a Eirik mógł przyjrzeć się jego wyraźnie zarysowanym mięśniom. Włosy miał całkowicie porozrzucane, niektóre opadały na jego twarz.

I te jego oczy – ciemne, jakby prawie czarne. Czasami biło z nich pragnienie, silne pragnienie, a wtedy Lucca przypominał drapieżnika patrzącego na swoją ofiarę. Był wtedy jak wygłodniałe zwierzę – delikatnie marszczył brwi, uważnie obserwował Eirika. Szykował się do ataku.

A Eirik nawet nie myślał, żeby go powstrzymywać. Wręcz przeciwnie – pragnął być tą Omegą, która stanie się jego ofiarę. Marzył o tym, że zaraz Lucca znajdzie się tuż obok niego, zmniejszy ten dystans do nieistniejącego minimum. A później ten dotyk, kiedy ich ciała znajdą się bliżej, przyniesie ulgę, której tak bardzo pragnął.

Ale Lucca się nie ruszał. Nawet jeśli w oczach Eirika pojawiały się łzy spływające później po jego policzkach. Nawet jeśli chłopak drżącymi wargami szeptał kolejne prośby, a nawet błagania.

– Dotknij mnie... błagam... To tak bardzo boli... – powtarzał cicho, mając nadzieję, że Lucca w końcu się zlituje i mu pomoże. Ale ten tylko tam stał, aż w końcu nagle znikał pomiędzy jednym a drugim mrugnięciem oczu Eirika.

Czasami malarz miał jednak inne oczy. Nie były już tak ciemne, odbijało się w nich światło zaświecone w pokoju. Mrużył je lekko, a wtedy jego usta układały się w kpiący uśmieszek. Patrzył na Eirika z góry, tak, jakby widział kogoś, kogo cierpienie naprawdę go bawiło.

Wtedy Eirik tak bardzo pragnął się schować. Próbował chować głowę pod poduszkę, starał się odwracać spojrzenie, ale Lucca dalej tam był. I wyśmiewał go samym swoim spojrzeniem, pokazując mu, jak bardzo żałosny był.

Nadludzie || ABOOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz