Dwadzieścia jeden

408 6 0
                                        

Przez rząd kolejnych dni nie dopuszczałam do siebie myśli, że piątkowy wieczór spędzę w gronie głośnych, rozbawionych i rozpuszczonych pieniędzmi, znajomych Orena Gardnera. Koncentrowałam się na pracy, w której nadal widywałam go dość rzadko. Ale kiedy już dochodziło do takich momentów, wcale nie udawał, że nie dostrzega mojej obecności. Nie odwracał głowy, przechodząc obok. Nie milczał. Zazwyczaj kiwał głową, witając się krótko. Czasem zamieniliśmy kilka słów, zupełnie nic nie znaczących. Jakbyśmy zaczęli od nowa. Budowaliśmy swoje relacje od początku, bez zbędnych spięć i uniesień jak miało to miejsce przy pierwszej, danej nam przez los, szansie. Było w tym coś melancholijnego, spokojnego. Niemal nudnego. Ale polubiłam tą nudę.

Wolne popołudnia spędzałam z Ariel. Przyglądałam się jak ćwiczy coraz to bardziej skomplikowane figury baletowe. Prosiła mnie o pomoc choć nie miałam zielonego pojęcia na temat tej dziedziny. Zazwyczaj więc siadałam na łóżku w jej pokoju i patrzyłam. Wyobrażałam sobie jej postać ubraną w najpiękniejsze kreacje, stąpającą gdzieś po scenie przed tłumem widzów. Blask wszystkich reflektorów padał na nią. 

A później wracałam do rzeczywistości, kiedy z rozmyślań wyrywał mnie jej cichy jęk. Opuszczała z rezygnacją ramiona, wyrzucając sobie wszelkie niedoskonałości, których przeciętny widz nie był w stanie dostrzec. Tłumaczyłam jej to, ale moje argumenty zdawały się jej nie przekonywać. Dążyła do nieosiągalnej perfekcji, a jej zaangażowanie w ten proces i silna determinacja, wprowadzały mnie momentami w poczucie konsternacji. Twierdziłam, że nie tak miało to wyglądać. Że balet miał być spełnieniem jej marzeń. Pasją przynoszącą szczęście. Nie obiektem rodzącym dziwną paranoję, w którą zdawała się popadać. 

Mama nie wykazywała się już tak ogromnymi pokładami energii jak jeszcze kilka dni temu. Ale nie była również beznamiętnym widmem własnej osoby, który snuł się po mieszkaniu jeszcze wcześniej. Zaszła w niej zmiana, która napawała optymizmem. Po raz pierwszy od lat, ośmieliłam się na myśl, że rzeczywiście mama zdrowieje. Dokonuje progresu, którego wcześniej mimo ogromnych chęci, nie potrafiłam dostrzec. 

Nie codziennie zasiadywała z nami przy stole, ale zdecydowanie robiła to częściej niż miała w zwyczaju. A kiedy już to robiła, starała się wspólnie z nami tworzyć rodzinną atmosferę. Nie była tylko żywym manekinem, zajmującym krzesło. Rozmawiała. Częściej pomagała w przygotowywaniu posiłków. Dawała coś od siebie. 

Były to małe kroki. Być może nic nie znaczące, dla osób trzecich. A na nas wywierały piorunujące wrażenie. 

Kiedy siedziałam sobotnim porankiem przy stole, zupełnie sama jedząc na śniadanie owsiankę, miasto dopiero budziło się do życia. Blade światło świtu wpadało do wewnątrz przez okno, nadając mu nieco cieplejszy klimat. Nie potrafiłam zmusić się, by spać dłużej. I nie była to kwestia nocnych koszmarów. Ostatnimi czasy nie męczyły mnie tak bardzo. Przychodziły, owszem. Ale nic z nich nie pamiętałam. Czułam się tak, jakby wcale ich nie było. 

Obudziło mnie dziwne ukłucie podekscytowania, wiercące się gdzieś w okolicy mojego żołądka. Było niewygodne. Sprawiało, że okręcałam się z boku na bok, męcząc się leżeniem. Wstałam więc, nie odczuwając zmęczenia. Przygotowałam śniadanie i rozkoszując się ciszą, panującą w ścianach naszego mieszkania po raz kolejny wychodziłam z podziwu nad upływem czasu. Kolejny raz w krótkim odstępie, doznawałam przeświadczenia, że upływa on pomiędzy moimi palcami zbyt szybko. Zupełnie jakbym odmierzała go od jednego wydarzenia do drugiego. A niemal każde wiązała się z tym samym miejscem i tymi samymi ludźmi. Z posiadłością państwa Gardnerów. 

Od samej propozycji przyjścia na imprezę do jej faktycznego odbycia się minął tydzień, choć zdawałoby się jakby był to jeden ulotny dzień. W poczuciu ekscytacji jaka osiadła na moim żołądku z samego rana było coś co mnie paraliżowało. Moja wyobraźnia pracowała na wysokich obrotach, nasuwając na myśl prawdopodobne scenariusze dzisiejszego wieczoru. Nie potrafiłam zamknąć ich w żadnej z szuflad swojego umysłu. Nie potrafiłam ich odciąć. Krążyły za mną przez cały dzień, uniemożliwiając mi prawidłowe funkcjonowanie. Przez nie zdawałam się być nieskoncentrowana. Jakby ciało zupełnie nie współgrało z duchem. Utrudniało to najprostsze czynności. A moje rozkojarzenie wcale nie umknęło uwadze mamy czy Ariel, które co jakiś czas naprzemiennie rzucały we mnie badawcze, przeszywające spojrzenia. 

OrenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz