Biegłam uliczkami Bostonu, jakbym chciała przegonić świt. Wybiegłam z mieszkania, pozostawiając w nim zarówno Ariel jak i mamę. Obie w głębokim wstrząsie po obrazie jaki zobaczyły. Bez odpowiedzi i bez wyjaśnień. Nie miałam na nie czasu.
Doświadczałam deja vu, kiedy oddech palił mnie w płucach. Kiedy szukałam w sobie pozostałości sił, by postawić choćby jeszcze jeden krok. Kiedy przyspieszałam, choć mój organizm błagał bym przestała.
Przecież zupełnie tak niedawno, biegłam z poczuciem winy ciążącym mi jak kula u nogi, bo odebrałam całkiem podobny telefon. Wtedy biegłam do mamy. Teraz nie było we mnie poczucia winy, a jego miejsce zajmowała złość. Dziwna bezsilność. Biegłam do Orena.
Pchnęłam szklane drzwi, wpadając na szpitalny korytarz. Spojrzenia wszystkich par oczu, znajdujących się w poczekalni ludzi, zatrzymały się na mnie, ale to nie miało znaczenia. Dyszałam ciężko, wyczerpana zarówno psychicznie jak i fizycznie. Rozglądałam się, by dostrzec znajome twarze, ale zapuchnięte powieki uniemożliwiały mi to nawet gdyby Sabine Gardner stała o krok ode mnie.
Obok nie było nikogo kto wskazałby mi drogę, którą miałabym się udać. Przecież nikt nie wiedział dlaczego tu jestem. Kogo szukam.
Kierowałam się więc intuicyjnie. Pozwalałam się prowadzić jakiemuś wewnętrznemu głosowi, odzywającego się gdzieś z tyłu mojej głowy. Ufałam mu, skręcając w kolejne korytarze. Odczytywałam z tablic nazwy sal, jakbym mogła domyślić się, w której z nich znajduje się Oren. Nie mogłam, dlatego szłam dalej.
Przemierzałam korytarz, przyspieszając co kilka kroków, aż zatrzymał mnie głos. Cichy i zachrypnięty, ale tak dobrze mi znajomy. Cofnęłam się o metr, by zerknąć w wąski korytarz, na który wcześniej nie zwróciłam uwagi.
Sabine stała na jego środku. Po jej policzkach spływały łzy, ciągnąc za sobą strugi tuszu do rzęs. Włosy spięła niechlujnie z tyłu głowy, a ich złocisty kolor, teraz przygasł.
Za jej plecami na drewnianym krzesełku siedział Victor Gardner. Uciskał palcami wskazującymi, złożonych jak do modlitwy rąk, kąciki oczu, jakby sam powstrzymywał się od płaczu. Spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem, a było w nim znacznie więcej obojętności niż na co dzień. Patrzył na mnie tylko przez moment, by po jego upływie wrócić do pozycji przyjmowanej wcześniej.
Czekali przed wejściem do sali operacyjnej. Drzwi wykonane ze specjalnej szyby, nie pozwalały dostrzec co znajduje się po ich drugiej stronie i choć bardzo chciałam zobaczyć w tej chwili Orena Gardnera, dziękowałam, że nie mogę. Widok jego sylwetki całkiem pozbawionej życia, odebrałby pozostałości z życia, które jeszcze nosiłam w sobie ja.
- Eloise... - szepnęła Sabine, zaciskając usta w wąską kreskę, a po jej oczach widziałam, że za moment wybuchnie płaczem.
Pokonałam pośpiesznie dzielącą nas odległość, nim szloch wydarł się z jej piersi po raz kolejny tego dnia. A przecież dopiero co się rozpoczął.
Słońce zupełnie nie tak dawno, wzbiło się nad horyzont, budząc miasto ze snu. W tamtej chwili i to miałam za złe światu. Że kiedy, ja przeżywam kolejną tragedię, na Ziemi wstaje nowy dzień, będący nowym początkiem. Całkiem radosny i świeży. Całkiem dobry i piękny dla wielu innych niecierpiących dusz.
Przytuliłam Sabine do siebie. Jej chuda sylwetka przylgnęła do mnie, wbijając palce w ramiona i zapewne, pozostawiając po sobie ślad. Ale to nie było ważne.
Trzęsła się, a ja wcale nie szukałam sposobu, by ją pocieszyć. Co mogłabym powiedzieć? Że będzie dobrze? W stanie tak ogromnej bezsilności i rozgoryczenia, jakie czuje się w obliczu tragedii, człowiek nie potrafi wierzyć, że będzie dobrze. Uznaje to wręcz za obelgę. Jakby ktoś właśnie kpił sobie z jego nieszczęścia.

CZYTASZ
Oren
Novela JuvenilEloise Whitlaw miała zaledwie dwanaście lat, kiedy po tragicznej śmierci ojca, życie zażądało od niej bycia dorosłą. Odpowiedzialność za młodszą siostrę, obskurne mieszkanko i pogrążającą się w depresji mamą spoczęło na jej barkach. Przez pięć lat w...