Osiemnaście

366 12 2
                                    

Tej nocy nie zasnęłam już ponownie. Siedzieliśmy na drewnianym parapecie okna, dzieląc wspólnie kojącą ciszę, jaką raczyła nas noc. Światła uśpionego miasta starały się konkurować z rozgwieżdżonym niebem, choć nie miały w tym pojedynku żadnych szans. Nad horyzontem nieśmiało zaczęło przebijać się słońce, kiedy oboje zrozumieliśmy, że ten czas dobiegł końca i należy wrócić na ziemię. Poddać się rzeczywistości jakby ta noc, była darem od losu, mogącym się nie powtórzyć. 

Zamknęliśmy za sobą drzwi pokoi bez słowa. Opadłam na łóżko, choć materac nie ugiął się pode mną w tak przyjemnie znany mi sposób. Przewracałam się z boku na bok, rozpamiętując każdy szczegół kilku ostatnich godzin. Moje serce wyznaczało nierównomierny rytm oddechu. Emocje unoszące się do tej pory w powietrzu jakby opadały, wsiąkając w moje ciało i uświadamiając umysł. Dopiero wtedy zaczynałam rozumieć, że ja i Oren Gardner wcale nie musimy się sprzeczać, by rozmawiać. Że wcale nie musimy się nienawidzić. 

Przymykałam powieki, choć sen nie przychodził. Szukałam wygodnej pozycji, ale myśli wirujące w głowie nie zezwalały mi na spokojny bezruch. W pewnym momencie zaprzestałam nieudolnych prób. 

Podniosłam się do pozycji siedzącej, sięgając po ukryty na dnie plecaka zeszyt. Targało mną wiele niepewności, kiedy pakowałam go do środka. Teraz nie żałowałam, że zabrałam go ze sobą. Oparłam się o poduszki i otworzyłam go na kolejnej z pustych jeszcze stron. Wygładziłam dłonią kartkę, dobierając  w głowie słowa, którymi mogłabym zacząć wpis.

Wschodzące słońce, wkradało się do pomieszczenia przez niezasłonięte już okno. Panowała w nim przyjemna, wydająca się być chłodną, jasność. Przyłożyłam czubek długopisu do papieru, rozpoczynając swój rytuał. 

Po ukończeniu go leżałam na plecach, wpatrując się w sufit. Wyczekiwałam momentu, w którym elektroniczna niania zaszumi. Wyda dźwięk, który informowałby mnie o przebudzeniu się bliźniąt. Wskazówki zegara, stojącego na szafce nocnej, tykały cicho wypełniając tym całą przestrzeń pokoju. 

Następne kilka godzin spędziłam w salonie. Objedzona śniadaniem jakie przygotowała Denise, z książką w dłoni, co jakiś czas zerkając na bawiącą się dwójkę dzieci. Przy stole zamieniłam z nią kilka słów. Jedno miejsce pozostało wolne. Oren nie zjawił się na posiłku. W gruncie rzeczy nie zszedł na dół ani razu, wpędzając mnie tym samym w konsternację. Zastanawiałam się czy wstydzi się wyjść mi na przeciw, po wszystkim tym co usłyszałam z jego ust. Być może pożałował swojej otwartości. Może miał ją sobie za złe. Nie potrafiłam skupić swoich myśli na niczym innym jak jego nieobecności. Mój wzrok nieobecnie chłonął wersy zapisane w czytanym tomiku, nie rejestrując żadnych konkretnych treści. Zaprzestałam tego, kiedy próg posiadłości przekroczyli państwo Gardner. 

Stukot obcasów stykających się z podłogą odbijał się echem od ścian korytarza, kiedy Sabine kroczyła w naszym kierunku. Victor był tuż za nią. Podziękowali mi. Zapłacili. Z grzeczności zapytałam, czy dobrze się bawili. Dostałam skrupulatną odpowiedź w stylu Sabine. Kiwałam potakująco głową, nie przywiązując większej uwagi do szczegółów jakimi mnie obdarzyła. Później zabrałam już tylko swoje rzeczy i opuściłam teren ich posiadłości, kierując się do domu. Dławiła mnie tęsknota, mimo że nie było mnie w nim tylko jeden marny dzień. I jedną, wyjątkowo długą noc, która zdawała się coś zmienić. Choć nie potrafiłam zrozumieć co. 

*

- Ale przyjdziesz dzisiaj, prawda? - Ariel spoglądała na mnie znad swojego talerza. W jej szeroko otwartych oczach igrało coś co wydawało się być niepokojem. Być może stresem. To właśnie tego popołudnia miał odbyć się występ, do którego tak skrupulatnie się przygotowywała. 

OrenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz