Wybiła północ. Po trzech godzinach wypatrywania sylwetki dwójki podopiecznych, biegających pomiędzy kołyszącym się w rytm muzyki tłumem, mogłam odetchnąć. Skupić się na tym co dzieje się wokół.
Położyłam bliźniaki do łóżek, kilkanaście minut temu. Przykryłam kocami i podałam po butelce mleka dla każdego, siadając w fotelu pomiędzy nimi. Czekałam aż zasną, by móc zgasić światło w ich pokoju i ostrożnie wycofać się na korytarz, uważając na to by ich nie zbudzić.
Teraz siedziałam przy pustym stoliku, nachylając się nad elektroniczną nianią, by upewnić się, że nie wydaje żadnych dźwięków. Śpiewane przez gości gromkie sto lat na cześć państwa Gardner, zagłuszyłoby możliwe dźwięki, sugerujące, że któreś z dzieci się przebudziło. Westchnęłam, odkładając urządzenie na stolik. Wpatrywałam się w migającą na nim kontrolkę, świadczącą o tym, że wszystko działa jak należy, czując jak nagły przypływ zmęczenia, osiada na moich ramionach i sprawia, że moje powieki stają się ciężkie.
Wyprostowałam sylwetkę, poprawiając się na krześle, jakby to miało pomóc mi wykrzesać choć odrobinę energii. Nie miałam pojęcia, w którym momencie ją utraciłam. Nie tańczyłam. Nikt oprócz dwóch przypadkowych mężczyzn nie poprosił mnie do tańca, ale wcale nie żałowałam. Odmawiałam, tłumacząc się służbową formą swojej obecności na przyjęciu. Oboje z zainteresowanych kiwnęli rozumiejąco głową i odeszli, a ja wracałam do obserwacji dzieci. Nie spuszczałam ich z oczu w obawie, że wyrządzą sobie krzywdę lub narobią szkód, które wpłynęłyby na perfekcyjny wizerunek przyjęcia, jaki chciała osiągnąć Sabine.
Moje obawy związane z uczynieniem z trawnika parkietu, okazały się bezpodstawne. Zebrani goście tańczyli na nim, niczym nie zrażeni. Jakby do głowy nie przyszło im, że mogą potknąć się o wystającą kępę trawy i przewrócić. Przyspieszali i spowalniali swoje ruchy w rytm nadawany przez grający zespół. Uśmiechali się, podśpiewując do siebie wzajemnie teksty granych piosenek.
Teraz wszyscy zgromadzeni stali, tworząc półokrąg wokół Sabine i Victora Gardner. Trzymali się za ręce, oboje z wyrazem szczęścia wymalowanym na twarzach, co było dość szczególnym widokiem. Sabine podrygiwała w rytm wyśpiewywanego sto lat, wpatrując się w płonące przy torcie race. Nie wiedziałam jak wyglądali w dniu swojego ślubu. Ale musiał być to widok dość podobny do tego, który widziałam teraz.
Uśmiechałam się, obserwując tą scenę. Pani Gardner złożyła pocałunek na ustach swojego męża, kiedy race zgasły, a zebrani goście zawiwatowali głośno. Zaklaskałam w dłonie, choć nie wstałam od stołu i nie dołączyłam się do tłumu. Być może było to dość niegrzeczne i lekceważące, ale nie potrafiłam znaleźć w sobie chęci, by wziąć udział w tej celebracji. Nie ruszyłam się z miejsca nawet, kiedy półokrąg zamienił się w kolejkę. Każdy stał cierpliwie, rozmawiając między sobą, co jakiś czas przesuwając się o krok do przodu. Każdy chciał skosztować tortu, którego ponownie rozdzielała pomiędzy gośćmi Denise. Podniosłam się machinalnie z miejsca, chcąc wspomóc ją w tym obowiązku, ale zrezygnowałam z tego, widząc jak podchodzi do niej Hayden. Nie było tam miejsca dla trzech osób, dlatego opadałam z powrotem na krzesełko.
Po raz kolejny pochwyciłam za urządzenie, przykładając je do ucha. Muzyka ucichła i z głośników sączyła się teraz tylko cicha melodia, która umożliwiła mi sprawdzenie czy żadne z dzieci się nie zbudziło. Odetchnęłam cicho, kiedy odpowiedziała mi cisza.
- Mam małe deja vu. - wzdrygnęłam się, słysząc znajomy głos w pobliżu. Podniosłam głowę, napotykając wzrokiem sylwetkę Orena Gardnera. Szedł w moim kierunku, unosząc nieco kącik ust ku górze, choć było to zbyt nikłe by uznać to za uśmiech. W obu dłoniach trzymał talerzyki z kawałkami ciasta. Kroki stawiał ostrożnie, uważając by nie zrzucić położonych na spodkach widelczyków.
CZYTASZ
Oren
Teen FictionEloise Whitlaw miała zaledwie dwanaście lat, kiedy po tragicznej śmierci ojca, życie zażądało od niej bycia dorosłą. Odpowiedzialność za młodszą siostrę, obskurne mieszkanko i pogrążającą się w depresji mamą spoczęło na jej barkach. Przez pięć lat w...