Dwadzieścia sześć

279 11 1
                                    

Stałam pośrodku pokoju, czując pod bosymi stopami miękkie włókna dywanu. Przyglądałam się lustrzanemu odbiciu swojej sylwetki na tle niewysprzątanego pokoju. Kołysząca się delikatnie sylwetka ubrana w beżowy materiał, opadający zwiewnie do połowy łydek, zdawała się być całkowicie odmienna od tej, którą obserwowałam na co dzień. Zupełnie niepodobna. 

Dziewczyna miała długie, kościste ramiona, podobne do moich. Patrzyła na mnie moimi oczyma. Znajoma twarz przybrała wyraz zdumienia. Być może niedowierzania. Z całą pewnością to uczucie mieszało się z zachwytem i może nawet odrobiną wzruszenia.

Uniosłam nieco ręce do góry, podrzucając odrobinę dość ciężki materiał sukni. Chciałam upewnić się, że dziewczyna stojąca naprzeciwko mnie, to w rzeczywistości ja. 

Zrobiłam krok w przód, by lepiej przyjrzeć się podkreślonym makijażem oczom. Dłonią wygładziłam włosy, spięte w charakterystyczny dla lat czterdziestych sposób. Spiralne loki opadały na moje plecy, łaskocząc skórę na niezakrytych łopatkach. 

Ubrana w sukienkę zaprojektowaną przez Sabine Gardner, zdawałam się być zupełnie nie tą Eloise jaką byłam na co dzień. Było we mnie więcej z elegancji, szyku i dziewczęcej delikatności. Opadające ramiączka, uwydatniały zarys moich barków i obojczyków, sprawiając wrażenie kruchości. Jakbym została stworzona z porcelany, którą nawet delikatny podmuch wiatru jest w stanie rozbić. 

Moja klatka piersiowa unosiła się nierównomiernie i opadała, a serce uderzało w dzikiej ekscytacji, obijając się o żebra. Mięłam w palcach tkaninę, upewniając się, że nie jest tylko wytworem mojej wyobraźni. Że to wcale nie sen, z którego się wybudzę. Że uśmiechnięta twarz, spoglądająca w moją stronę jest całkiem realna.

Stałam tak od kilku minut, choć zdawały się one być zaledwie sekundą. Nie odrywałam wzroku od powierzchni lustra, niemal nie mrugając. Uśmiechałam się pozwalając sobie na nieśmiałe myśli, że jest w tym widoku coś pięknego. Że ja jestem piękna. 

Odebrałam sukienkę z rąk staruszki rankiem. Obudziłam się już bladym świtem, z poczuciem dziwnej ekscytacji osadzonym na żołądku, który nie pozwolił zasnąć mi ponownie. Krążyłam po pokoju, zerkając na zegarek, próbując przekonać się, że jest zbyt wcześnie, by móc wyjść i złożyć wizytę w małym, zakurzonym zakładzie krawieckim. 

Zajęłam głowę książką. Sięgnęłam po losowy tytuł z regału i opadając na poduszki, wczytałam się w jej treść, choć i to nie powstrzymało mnie od ciągłej kontroli wskazówek zegara. Odłożyłam tomik na bok, kiedy czas, jakby kpiąc sobie ze mnie zdawał się upływać znacznie wolniej niż dotychczas. Jakby właśnie chciał dać mi lekcję cierpliwości. 

Przygotowałam śniadanie, choć sama go nie zjadłam. Nie odczuwałam głodu. Przypatrywałam się jak jedzą je Ariel w towarzystwie mamy, która pomimo widocznego na twarzy zmęczenia, wstała by zasiąść z nami przy stole. Oplatałam dłońmi parujący kubek, upijając co jakiś czas łyk herbaty. Wsłuchiwałam się w opowieści młodszej siostry, która w swoim zwyczaju opowiadała o lekcjach baletu z ubiegłego tygodnia i przewidywała przebieg tej, którą miała odbyć dzisiaj. Tego dnia nawet ten temat mnie nie męczył. Nie zniechęcała mnie moja nieznajomość terminów, którymi się posługiwała. Właściwie myślami krążyłam gdzieś indziej. 

Kiedy przekroczyłam już próg zakładu krawieckiego, zaciągając się zakurzonym powietrzem, starsza kobieta stała za ladą. Nachylała się nad podrapanym blatem, w dłoni dzierżąc igłę. Wprowadzała ostatnie poprawki, każąc mi zaczekać. Skinęłam lekko głową, stając na uboczy, by móc lepiej przyjrzeć się wykonywanej przez nią czynności. Śledziłam wzrokiem, jak przebija materiał, zszywając ze sobą ostatnie detale. 

OrenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz