» Rozdział 23 «

560 81 171
                                    

Muzyka dudniła, światła rozświetlały twarze bawiących się ludzi. Marek kolejną godzinę, popijał kolejnego drinka, siedząc przy barze. Myślał o tym, że niedługo zacznie świtać, a dyskoteka zostanie zamknięta. Nadal nie znalazł Anity. A szukał wszędzie. W twarzy każdej mijanej dziewczyny. Miał nadzieję dostrzec chociaż Kamilę, bo istniało spore prawdopodobieństwo, że będą razem.

Jego znajomi sobie nie żałowali. Bawili się świetnie, tańcząc, zagadując ślicznotki i popijając kolejne szoty. Tylko Marek nie miał ochoty na zabawę. Uciekający czas sprawiał, że robiło mu się coraz gorzej na duszy. Zaczynało do niego docierać, że nie znajdzie tu Anity. Jej tu zwyczajnie nie było. A już w głowie miał ułożony plan. Nie zamierzał pierwszy podchodzić, w końcu obiecał, że poczeka na jej ruch. Chciał móc tylko na nią popatrzeć, przejść obok niby przypadkiem i sprawdzić, czy przynajmniej się przywita.

Nie miał pojęcia, gdzie jest Anita. Nie miał pojęcia, czy tu dziś była i już sobie poszła. Wyszła sama czy z kimś? Poszła na kebab? Wróciła taksówką? Podrywał ją ktoś?

– Jeszcze jeden? – krzyknął do niego barman, ale Marek zaprzeczył ruchem głowy.

Musiał zwolnić, zanim nie będzie w stanie sam dotrzeć do wyjścia. Znajomi by go nie zostawili samego, ale i tak nie chciał doprowadzać się do takiego stanu.
Spojrzał na swój telefon. Alkohol źle się odbił, aż zapiekło go w gardle.
– Colę, poproszę, bardzo zimną – zwrócił się do barmana, próbując odczytać godzinę z ekranu. Dochodziła czwarta.

Sięgnął zimną szklankę, wypijając zawartość do połowy. Od razu poczuł orzeźwienie. Zmrużył oczy, klikając w aplikację. Wszedł na kontakt Anity, z którego wyczytał, że była dostępna sześć godzin temu. Ignorując zawroty głowy, wypił resztę napoju i odłożył szklankę na blat. Prawie do niej napisał, prawie zadzwonił, prawie... Schował telefon do kieszeni, wzdychając głośno.

– Mam to w dupie – powiedział sam do siebie pod nosem. Wstał i ruszył w stronę dobrze bawiących się chłopaków.

– O, któż to się obudził! – Zaśmiał się do niego Marcel.

– Widzisz, jakie piękne?! – krzyknął Gracjan, wskazując na tańczące z nimi dziewczyny. – To Czeszki! Tamta wychodzi za tydzień za mąż za Polaka, więc jej nie ruszaj, bo będzie zadyma.

Marek uśmiechnął się do znajomego. Chwycił za dłoń jedną z nich i przyciągnął delikatnie do siebie. Zostało im pół godziny, ale zamierzał je przetańczyć.

Biegł na pociąg dla Anity. I poczuł okropny zawód, że jej nie spotkał. A jeszcze większy z powodu tego, że miał rację. Nie zadzwoniła.

*****

W czwórkę spali na kanapie. Siedzieli, odchylając głowy w tył, a ich usta były otwarte. Nie chcieli chodzić po domu, żeby nikogo nie budzić. A może zdołali dotrzeć tylko do kanapy?

– Hej! – Obudziło ich trzaśnięcie. Poderwali się równe nogi, żołądki nie nadążały za zbyt szybkim ruchem, podobnie jak głowa. Matrys stał przed nimi wyprostowany. Złoty zegarek zabłyszczał na nadgarstku, gdy podrapał się brodzie. – Do łóżek, a nie na kanapie spać. Ależ wy śmierdzicie, Jezusie Chrystusie. Bawcie się dobrze, ale mniej chlejcie. – Pokręcił głową z grymasem i nic już nie powiedział.

Nie musiał. Nikt by mu się nie sprzeciwił, więc grzecznie podążyli na samą górę, żeby przespać się na poddaszu. Tylko Marcel poszedł do swojego pokoju. Matrys przyniósł im wodę i jakieś tabletki. Na pewno kazał to naszykować siostrze Marcela, ale za nic w świecie nie wpuściłby jej do pokoju, w którym śpią mężczyźni. Markowi zrobiło się głupio, że za każdym razem, gdy tu śpią, najmłodsza siostra Marcela nie może swobodnie przemieszczać się po domu, bo musi dbać o dobre imię. Żaden z nich by jej nie uwiódł, ale Matrys wolał dmuchać na zimne.

Diabeł Stróż (zakończona)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz