Rozdział 10

4.3K 94 9
                                    



Dylan

Od mojego powrotu z Sacramento minęło kilka dni. Zero spokoju. Ojcu rzuciło się na łeb, jeszcze bardziej niż wcześniej. A przecież do normalnych, to on nigdy nie należał. Usiłował rozstawiać mnie po kątach, jakbym był zwyczajnym żołnierzem, albo chłopcem na posyłki. Miałem masę swoich obowiązków, a ten dokładał mi kolejnych. Nie zdążyłem dobrze się rozpakować, a ten zażądał raportu z wizyty w Sacramento. Trzy godziny robił mi coś na styl przesłuchania. Nie oszczędził też głupich komentarzy na temat każdego mojego ruchu. Siedziałem w fortelu naprzeciwko, a setki pytań krążyło mi po głowie. Czułem, że nie do końca mi wierzy, a to przez dopytywanie co chwilę o jakieś szczegóły. Na koniec męczarni oświadczył mi, że to nie była moja ostatnia wycieczka na tereny Russo. Wyśmiałem go i zakończyłem rozmowę. Już wystarczająco się nasłuchałem. Na całe szczęście więcej tematu nie poruszył. Przynajmniej w tej chwili. Zajął się innymi, ważniejszymi sprawami.

Zbliżał się ważny przerzut do Meksyku, więc ojciec razem z Edwardsem chodzili i skrupulatnie wszystko sprawdzali. Nie było miejsca, ani czasu na jakikolwiek błędy z ich strony, jeśli chcieli dalej żyć. Z meksykańskimi kartelami, nie było zabawy. Albo robiło się co kazali i współpracowało na ich zasadach albo gryzło piach. Ostatnimi czasy w Meksyku strasznie wrzało. Kartele znowu prowadziły ze sobą wojny narkotykowe, więc Rosado chodził wściekły jak osa. Wystarczył, jeden zły ruch, by go rozwścieczyć i przepłacić za to życiem. Martinez skutecznie zachodził mu za skórę. Wprowadzał w obrót inny towar, niż ten, na który się umawiali i podpalił kilka budynków z jego burdelami. Kilkanaście kobiet ucierpiało, a te co przeżyły, zaczęły się buntować. Zaczęły tworzyć spiski i grupy. Uciekały, choć wielu z nich nie udawało się nawet przekroczyć granicy. Zasilenie burdeli znowu stało się priorytetem. W końcu, zaraz po narkotykach, przynosiły one największe zyski. A my mu to tylko ułatwialiśmy. To co się działo z tymi dziewczynami w ogóle mnie nie interesowało. Interes był interesem. Życie toczyło się dalej.

***

Rozeznałem się w sytuacji panującej w mieście i przypomniałem ludziom o swoim powrocie. Ściągnąłem długi od Rogera Morrisona – bogatego biznesmena, który od lat brał od nas towar, ale nie zawsze rozliczał się z tego we właściwym czasie. Zawitałem także do mojego ulubionego kasyna. Sprawdziłem jak ma się w nim ruch i czy aby na pewno wszystko szło po mojej myśli. Biznes się kręcił, przynosząc przy tym spore zyski.

Zachłanność ojca, chęć pokazania swojej wyższości, ale też pomysł na dorobienie się fortuny, spowodował powstanie sporej sieci kasyn. Ich ilość ciągle wzrastała, choć na początku mieliśmy tylko kilka budynków rozrzuconych po całym stanie. Teraz, każde większe miasto na Florydzie miało swoje kasyno. Miami było wyjątkiem, posiadało ich aż sześć. Każdy kto je odwiedzał, wiedział do kogo należą, co mnie niebywale cieszyło. Ojciec zostawił na moich barkach, zajmowanie się i pilnowanie tego biznesu, tak żeby nie przyniósł on wstydu rodzinie. Oprócz tego od samego początku wprowadzał mnie w pozostałe biznesy. Towarzyszyłem mu przy wielu spotkaniach i pomagałem organizować przerzuty. Już jako mały chłopak potrafiłem poprawnie nazwać broń, a także się nią posługiwać. Byłem szkolony jak pies. Godzinami katował mnie na sali treningowej, po to bym umiał się bić, a ze strzelnicy nie pozwalał mi wychodzić, dopóki nie wycelowałem w wyznaczane przez niego punkty. Za marnowanie nabojów, gdy nie trafiłem w cel, dostawałem po łbie i to dosłownie. Czasami nawet traciłem przez to przytomność. W całym wychowaniu, nie zabrakło głodówek. Potrafił zamykać mnie w piwnicy lub w ciasnym pokoju, bez jedzenia i z małą butelką wody na dzień. Najdłużej w takim miejscu spędziłem tydzień i pewnie siedziałbym dłużej, gdyby nie błagania mojej matki.

BezwzględnaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz