Rozdział 9

4.3K 95 0
                                    



Dylan

Nienawiść do Russo rosła we mnie, z każdym dniem, który spędziłem na jej terenie. Po tym spotkaniu w klubie, czułem, że dojście z nią do porozumienia, nie wchodziło w grę. Taka z pozoru niewinna, a pod skórą skrywała prawdziwego diabła. W momencie, w którym zawartość mojej szklanki znalazła się na jej drogim stroju, zrozumiałem, że drzemie w niej zarazem silna i niebezpieczna kobieta. Wiedziałem, że stanowiła niebywałe zagrożenie, dlatego znalezienie haka było jedyną słuszną opcją. Zacząłem myśleć jak swój ojciec. Nie wróżyło to dobrze.

Zaplanowałem sobie odwiedziny w kilku jej klubach. Musiałem mieć rękę na pulsie, a przy okazję mogłem połączyć sprawy zawodowe ze świetną zabawą. Rozkazałem Louisowi śledzić każdy ruch Russo i zdawanie raportu na bieżąco. Robota niezbyt ciekawa, ale ktoś musiał ją wykonać, abym ja mógł korzystać z atrakcji Sacramento do woli.

***

Dzień leniwie budził się do życia. Zupełnie tak jak ja. Zza materiałowej zasłony, wyłaniały się pierwsze promienie słońca, a rześkie powietrze wpadało przez uchylone drzwi balkonowe i łaskotało moje nagie ciało. Jednym ruchem zrzuciłem z siebie pozostałości kołdry i rozciągnąłem obolałe mięśnie. Odczuwałem skutki wczorajszej imprezy, po której częściowo urwał mi się film. Przymrużonym wzrokiem omiotłem pokój, który ani trochę, nie przypominał wcześniejszego pomieszczenia. Moje ubrania walały się dosłownie wszędzie. Przypomniało mi to poprzedni wieczór, zakończony zaproszeniem jednej z poznanych dziewczyn. Woń alkoholu ciągle unosiła się w powietrzu. Wytężałem szare komórki, w poszukiwaniu czystych spodni. Dopiero po kilku minutach, udało mi się je odnaleźć. Niemal od razu wsunąłem je na nagi tyłek. Nie zawracałem sobie głowy szukaniem bokserek, bo zwyczajnie ich teraz nie potrzebowałem. Z gołą klatą i na boso, wyszedłem na taras, po drodze chwytając paczkę z fajkami. Taki głupi nałóg, sprawiał, że nie wyobrażałem sobie dnia bez papierosa, a poranka tym bardziej.

Widok z mojego piętra nadal zapierał dech w piersi. Z tej perspektywy widziałem całe Sacramento, które w dalszym ciągu budziło we mnie sprzeczne emocje. Z jednej strony to miasto mnie ciekawiło, a z drugiej denerwowało. Może gdybym lepiej je poznał, zmieniłbym zdanie, ale nie zamierzałem pozostać w nim dłużej, niż wymagało tego zadanie ojca. Z tej wysokości ludzie przypominali mrówki w popłochu. Przemieszczali się po chodnikach z prędkością światła, spiesząc się zapewne do pracy. Widok, niczym nie różnił się od tego, co widywałem na co dzień w Miami. Tam również ludzie żyli w ciągłym pędzie. Sam zresztą tak żyłem. Wychodziłem z założenia, że odpocznę na starość, oczywiście o ile tych czasów dożyję.

Napawanie się widokiem przerwał mi dzwonek telefonu. Cholerstwo było tak głośnie, że z pewnością słyszeli go sąsiedzi z innych apartamentów. Na wyświetlaczu pojawiło mi się imię ojca. Skurwiel wiedział kiedy zadzwonić. Dałbym sobie rękę uciąć, że chciał mnie skontrolować, a nie mógł zrobić tego osobiście.

– Co tym razem chcesz? Stęskniłeś się? – rzuciłem od niechcenia

– Może z większym szacunkiem. Nadal zapominasz, dla kogo pracujesz! – parsknąłem ze śmiechu. On mi o szacunku mówił? Przecież on nawet nie znał znaczenia tego słowa

– Z czym? Jakbyś zapomniał, to nie mam czasu gadać, bo wykonuję twoje durne zadanie!

– Dylan! Nie pierdol! Twój telefon nadal loguje się w hotelu, więc nie wciskaj mi kitów, że tak bardzo jesteś zajęty.

– A wiesz, która jest tutaj godzina? Człowieku, w Sacramento jest siódma, to gdzie do kurwy nędzy mam być? – zamilkł na chwilę, zapewne szukając argumentu. Nie czekałem na dalsze jego słowa.

BezwzględnaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz