Rozdział 3

115 23 4
                                    

Gdy otworzyłem oczy wszystko co widziałem to kolejne zielone plamki na stłuczonej szybie głównej. Wtedy dotarło do mnie, że najwyraźniej przeżyłem, co było miłym zaskoczeniem. Czy to mogły być liście? Tak, zdecydowanie wyglądały jak one. To wydawało się takie ludzkie, dobra odskocznia po tylu latach. Jeszcze istniały, więc to był dobry znak. Ludzkość nie do końca zniszczyła tą kule, więc chyba mogłem być szczęśliwy.

Dopiero po chwili poczułem ostry ból głowy w okolicy skroni, szybko ją dotykając. Dość mocno krwawiłem, ale miałem nadzieje, że taka głupota nie pozbawi mnie życia, nie po to zamroziłem swoje ciało. Stwierdziłem, że dopóki jeszcze nie zemdlałem powinienem wyjść z kapsuły i mieć nadzieję, że promienie słoneczne nie spalą mnie przy pierwszym spotkaniu. Nadszedł czas założyć swój kombinezon. Miałem wielką nadzieję, że moje ostatnie zapasy tlenu jednak zdadzą się na coś i mnie ocalą.

Postanowiłem wykonać pierwszy krok. Głupia głowa nie chciała wcale przestać krwawić, ale to nie mogło mnie zatrzymać. Założyłem kask, przecisnąłem swoje poobijane kończyny przez ślizgi kombinezon, wydając się gotowy. Nadszedł wtedy czas powitać śmierć, bądź początek nowego życia.

Zniszczona klapa, która ledwo podchodziła do góry zaczęła się otwierać. Po chwili miało być po wszystkim. Mogłem już wykonać pierwszy krok. Był on kolejnym przełomowym krokiem, jednym z najważniejszych w moim nędznym życiu.

Słońce świeciło jasno a ciepło, które otulało moje ciało, a właściwie kombinezon wydawało się wskazywać na jakąś ciepłą porę roku. Niepewnie zacząłem otwierać porażone blaskiem oczy i uniosłem wzrok. Niebo, to było prawdziwe niebo. Takie błękitne, chmury delikatnie dryfowały po jego tafli, a ta nieszczęsną kupa dymu wychodząca z mojej maszyny, lekko przysłania mi wszystko dookoła. Drzewa? Tak, to zdecydowanie były drzewa, może nie licząc tego z którym się zderzyłem i go lekko połamałem, bo wtedy przypominał jedynie pękniętą kłodę. Byłem w lekkim szoku, bo wylądowałem na jakiejś pustej przestrzeni. Tylko ja, drzewa i chmury.

- Niall, co to?! To spadająca gwiazda?! - usłyszałem krzyk. Nie wiedziałem jak mam się do tego ustosunkować. To musieli być przecież ludzie, prawdziwi ludzie.

- O mój boże! To nie wygląda jak gwiazda! To kosmita! - zaczął wrzeszczeć przerażony chłopak. Jego współtowarzysz wyglądał jakby zaczął się dusić ze śmiechu.

- Kosmita?! Sam jesteś kosmitą, Harry! - brechtał blond chłopak. Obaj zmierzali w moim kierunku, a mnie nieco sparaliżowało. Nie mieli na sobie kombinezonów, co mogło świadczyć o tym, że można tam żyć. Zapowiadało się całkiem intrygująco.

- Na kogo ci to coś wygląda?! - krzyczał dalej przerażony, szczupły chłopak. Stanął nagle w miejscu, zaprzestając jakichkolwiek ruchów.

- Hola, hola szanujmy się. Nie jestem czymś, a kimś. Człowiekiem, a bynajmniej tym co z niego pozostało! - krzyknąłem oburzony nie zważając, że mój strój nieco zagłuszał dźwięki.

- Jezu, to chyba człowiek! Co on ma na sobie?! - zaczął któryś z nich krzyczeć, a ja nie zdążyłem tego zarejestrować.

- To serio człowiek, Harry trzeba mu pomóc! - było ostatnim co usłyszałem, nim ciemność spowiła wszystko dookoła, a ja poczułem się jak zawsze, jak w swoim dawnym, ciemnym domu.

Proxima Project || LarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz