Rozdział 7

120 20 8
                                    

Nastał poranek, cała noc była jednym wielkim nieporozumieniem. Nie wiem jak oni mogli na tym spać, ale drewniane bele, które tak bardzo wbijały mi się w plecy, skutecznie spędziły mi sen z powiek. Zacząłem tęsknić za dawnym światem, nie żebym miał okazję specjalnie długo na nim żyć, ale wciąż. Wręcz połamany podniosłem się ledwo z łóżka, próbując rozprostować poturbowany kręgosłup.

Ta mała chatka zza dnia wyglądała znacznie lepiej. Mały, drewniany stolik z trzema krzesłami stał tuż koło okna, które wychodziło na dalej osadzone pola. Drewniane szafy idealnie ustawione wzdłuż ściany były zapewne nie zatłoczone w środku. Mała żarówka wisiała tuż nad tym stołem i ach, jak ja zatęskniłem za żyrandolem, nawet takim zwykłym. Po lewej stronie we wnęce pomieszczenia znajdowała się kuchnia, o ile klepisko kamiennego pieca i dwóch małych prowizorycznych szafek można było tym nazwać. Niedaleko znajdowała się duża miska, a w niej gliniane i drewniane naczynia, zapewne przyszykowane do mycia.

Na zewnątrz natomiast mieściła się prowizoryczna toaleta w postaci wychodka. Wracając do domu, było też właśnie to pomieszczenie, w którym taki połamany leżałem na łóżku. Po bokach znajdowały się jeszcze dwa legowiska zamieszkującej tam dwójki.

Było dość duszno, tego dnia to odczułem, powietrze było bardzo suche. Zdecydowanie się od tego odzwyczaiłem. Wstałem z lekkim zawrotem głowy i próbowałem złapać równowagę, gdy nagle poczułem na swoich ramionach czyjeś dłonie.

- Oho, chłopie uważaj! Wszystko w porządku? - zapytał grzecznie zaspany blondyn, który zapobiegł mojemu spotkaniu się z ziemią. Zaskoczony lekko drgnąłem, obracając się w jego kierunku.

- Zakręciło mi się w głowie, wybacz - uśmiechnąłem się grzecznie, czując na sobie dość chłodne dłonie towarzysza. Dotyk…, tak zapomniałem, że każdy jest tak inny, różnorodność znowu zaczęła mnie zachwycać swą prostotą.

- Może połóż się jeszcze. Godzina w tą, czy w drugą nie powinna zaszkodzić waszej podróży - poklepał mnie po plecach, odchodząc do kuchni.

I tak zrobiłem. Nawet nie wiem czemu, skoro moje plecy błagały wręcz o solidny masaż. Poczułem, że zrobiłem się senny przez tą duchotę, a może zacząłem być podatny na wpływy. Dopuszczałem do siebie taką myśl. Nie zastanawiając się dłużej nad tym, położyłem się ostrożnie w czymś zwanym łóżkiem i przymknąłem powieki.

Tak, czasem wystarczy się wczuć by usłyszeć tyle dźwięków, który nie zauważałem wokół siebie. Wiatr lekko gnał swym świstem przez pola. Z dala można było usłyszeć szumiący strumyk, który tak łagodnie chlupotał, rwąc dalej. Śpiew ptaków łagodnie towarzyszył pozostałym dźwiękom. To było cudowne. Czułem się jakbym dopiero co się narodził, ale może właśnie tak było? Wróciłem do korzeni, dosłownie.

Minęła umówiona godzina, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo cichy głos zaczął wybudzać mnie ze snu. Z każdą sekundą słyszałem coraz wyraźniej, a gdy nie raczyłem zareagować poczułem dotyk. Tak, to był Harry. Ciepłe, duże dłonie swobodnie sunęły po mym ramieniu.

- Czas wstawać, już wzeszło słońce. Jeśli chcemy dotrzeć do wieczora, musimy niedługo wyruszyć - oświadczył niskim głosem. Wydawało mi się, że sam dopiero wstał, gdyż jego głos nieco różnił się od tego, który słyszałem dzień wcześniej.

- W porządku, wstaje - sapnąłem, przeciągając się. Tym razem utrzymałem równowagę, a powietrze wydawało się zdecydowanie bardziej zdatne do oddychania. Zrozumiałem wtedy, że Niall miał rację, byłem zwyczajnie zmęczony.

Udałem się do wychodka, załatwiając wszystkie potrzeby pierwszego stopnia i wróciłem do chatki. Wypiliśmy ciepłą herbatę zrobioną ze świeżych ziół i grzejąc trochę wody zasięgnąłem prowizorycznego niegdyś zwanego prysznica. Wyruszyliśmy około godziny potem.

Zaczynało robić się naprawdę ciepło. Było lato, no oczywiście to musiało być lato. Wyruszyliśmy pieszo, zabierając ze sobą potrzebny prowiant i wodę, aby utrzymała nas przy siłach. I pomyśleć, że kiedyś mógłbym wsiąść do ubera, taksówki czy zwyczajnie podjechać metrem. Te czasy mogły nie wrócić, ale nie mogłem narzekać żyjąc zaledwie w połowie, przez tak długi czas w kosmosie.

- Zdjąłeś opatrunek - słusznie zauważył chłopak. Szliśmy przez mały zagajnik, a wokoło było tyle zieleni, nie pomyślałbym, że kiedykolwiek mogło być jej tyle na ziemi.

- Tak, trochę mi przeszkadzał. Rana chyba się goi - uśmiechnąłem się. Przejechałem dłonią po głowie, wyczuwając pod palcami sporej wielkości strupek. Przynajmniej nie krwawilem i nie bolało jakoś mocno, więc się tym nie przejmowałem.

- Mam nadzieję, z takimi ranami to różnie bywa - odpowiedział łagodnie. - Powinniśmy dotrzeć lada wieczór - uśmiechnął się, zapewne doskonale znając czas, w którym możliwe jest się tam przenieść.

- Kiedyś pewnie pojechałbym taksówką - zaśmiałem się.

- Czym? - zapytał z lekka zaskoczony zielonooki.

- Taka forma transportu - szepnąłem, nie potrafiąc za wiele wyjaśnić komuś, kto zapewne nie miał nigdy do czynienia z pojazdem. To było takie dziwne i inne.

- Coś jak bryczka z koniem? - zapytał z ciekawskim tonem.

- Tak, dokładnie tak - uśmiechnąłem się. Chłonąłem całym sobą otoczenie. Śpiew ptaków grał wręcz we mnie, a szum strumyka nasilał się.

- Wziąłem dwie zapasowe butelki. Będziemy niedługo mijać całkiem spory strumyk, więc dobrze byłoby jakbyśmy zaopatrzyli się w dodatkową wodę, tak w razie nagłego pragnienia - oświadczył chłopak, zaglądając do czegoś w rodzaju plecaka, zarzuconego lekko na plecy. Było to z materiału, ale posiadało dużo miejsca w środku. Sam dostałem mniejszy, który również swobodnie dyndał mi na plecach.

- Dobrze, napełnimy je - odparłem. - Nie boicie się mnie? - zapytałem nagle. Sam na ich miejscu pewnie dawno temu kopałbym dół dla jakiegoś obcego przybysza.

- Nie, nie wydajesz się jakbyś miał zaraz zmienić się w kosmitę - uśmiechnął się szczerze Harry, w ciągłym truchcie przed siebie.

- Sam mnie tak nazwałeś, zaledwie półtora dnia temu - zaśmiałem się. Chłopak zmierzył mnie wzrokiem z lekka niespokojny, lecz szybko powrócił do dawnego opanowania na buzi.

- Owszem, spadłeś w końcu z nieba. Ale jeśli miałbyś nas skrzywdzić, zrobiłbyś to już dawno? Inaczej nie widzę sensu twoich działań - sapnął. Był bardzo zagubiony w myślach. To było widać, ale nie wyglądał jakby się bał, a na tym zależało mi najbardziej.

- Prawda - sapnąłem. Dopiero wtedy przypomniałem sobie o bardzo istotnej rzeczy. - Co zrobiliście z moim statkiem? - zapytałem z lekka przerażony, te urządzenia wcale nie przyczyniłyby się do utrzymania dobrego stanu gleby dla jakichkolwiek plonów obok.

Proxima Project || LarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz