Rozdział 39

60 9 0
                                    

Przyszło ponownie lato. Ciepłe słońce oblewa swym żarem zasiane już ziarna, a kwiaty rozkwitały w blasku promieni, które były zbawienne dla naszej trójki, po tak srogiej zimie. Upał wręcz lał się z nieba, ale to wcale nam nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy w końcu założyć krótkie spodenki oraz lekkie i zwiewne koszulki.

Chatka stała się tym miejscem, w którym staraliśmy się przebywać jak najmniej. Nie raz chodziliśmy do wsi, rozkoszując się możliwością zakupu schłodzonego napoju w sklepie nieopodal młyna. I choć nasze ramiona nieraz wymagały okrycia, bo skóra była zbyt spieczona by iść dalej w pełnym słońcu to i tak cieszyliśmy się tym świeżym i przede wszystkim ciepłym powietrzem.

Zdarzało nam się także odwiedzać pana Horana, częściej niż zwykle, by miał chłopina trochę rozrywki na stare lata. Lubił nasze towarzystwo, a my ceniliśmy jego. Przy każdej wizycie opowiadał nam o starych czasach, które przypuszczał jak wyglądały. Były dla mnie tak bardzo znajome. Czułem się wtedy jakby wspominał moje młodzieńcze lata, powracając do czasów sprzed zniszczenia przez nas - ludzi, tego wszystkiego co dała nam ziemia.

Wieczory często spędzałem w towarzystwie Harrego na polanie. Zabieraliśmy tam nasz cienki, błękitny koc, który podarował nam właśnie ojciec Horana, podczas jednej z wizyt. Lubiliśmy brać sobie jakieś przekąski, by podczas rozmów się nieco posilić. Jadło nam się zdecydowanie lepiej jak było chłodniej. Schłodzona przez letni wiatr herbata także smakowała jakby lepiej. Umówmy się, wszystko co odbywało się w towarzystwie mojego chłopaka o jadeitowych oczach było zdecydowanie lepsze.

- Chcesz łyka? - zapytał z troską chłopak, wyciągając w moją stronę małą butelkę z napojem.

- Jasne - odparłem, odbierając ją z jego dłoni. Pociągnąłem łyka, a moje oczy samoistnie znalazły się na jego ustach.

Były takie soczyste, a małe pozostałości kropelek lśniły niczym diamenty. Pociągnąłem jeszcze jednego głębszego, po czym niekontrolowanie się zakrztusiłem i wybałuszyłem oczy niczym orbity satelitarne. Zrobiło mi się momentalnie gorąco, a cały napój ugrzązł gdzieś na tyle gardła.

- Lou, ręce do góry! - krzyknął zaskoczony chłopak. Od razu zaczął klepać mnie po plecach, ale to wcale nie pomagało. Zgiąłem się bezsilny w dół czując, że braknie mi powietrza. - Oddychaj, jezu! - krzyknął ponownie, uderzając mnie jeszcze mocniej. Wtem gwałtownie wyplułem nadmiar napoju, który mi się cofnął. Podrażnione gardło jak na złość prosiło się o ugaszenie pieczenia, ale wcale nie zamierzałem niczego pić. Wziąłem dwa głębsze wdechy i podniosłem się do góry. Harry patrzył na mnie z przerażeniem, nie do końca wiedząc co zrobić.

- Prawie mnie zabiłeś - sapnąłem z lekką chrypą, która dodatkowo podrażniła moje gardło.

- No chyba sobie żartujesz... - prychnął, krzyżując dłonie na klatce. - Właśnie Cię uratowałem, niewdzięczniku - dodał oschle, ponownie siadając na kocu.

- To przez ciebie się zakrztusiłem. Nie mogłem się skupić - zaśmiałem się, ponownie oczyszczając gardło z lekkiej chrypki, które nieco zmieniała mój głos.

- Następnym razem będziesz się dusił - uniósł ramiona po czym obrócił się do mnie tyłem i zaczął zakręcać resztki pozostałego napoju.

- To był komplement - wywróciłem oczami, przybliżając się do chłopaka. Kucnąłem na kolanach mocno przytulając go od tyłu.

- Jesteś w tym najgorszy, przysięgam - prychnął nieco mniej obrażony, łapiąc za moje dłonie.

- Tak jak ty w żartach... - ponownie wywróciłem oczami. Puściłem jego dłonie i zmieniłem pozycję, siadając tuż obok.

- Puk, puk... - kręconowłosy wypalił jak z procy. Odwrócił się do mnie i z maślanymi oczami wyczekiwał odpowiedzi.

- Oh błagam Cię, Harry - wręcz zapiałem, wiedząc
że zaraz nie będzie mi wcale do śmiechu. Był naprawdę specyficzną osobą, jeśli chodzi o ten rodzaj żartów.

- Puk, puk... - powtórzył uparcie.

- No kto tam? - zapytałem, bojąc się dalszych słów.

- Mojżesz...

- Jaki Mojżesz?

- Mojżesz powiedzieć dlaczego się nie śmiejesz? - parsknął po czym nastąpił wybuch gwałtownego chichotu. Był naprawdę niesamowity w tym co robił, a że jego to w ogóle bawiło to czyniło go niezwykłym.

- Ty tak serio? - zapytałem, nie dowierzając temu co właśnie usłyszałem.

- Nie znasz się - prychnął jedynie przerywając swój gromki śmiech.

- Pewnie tak - dodałem, by nie sprowadzać na siebie lawiny wyrzutów, którymi mógłby mnie wtedy zasypać.

Nie minęło za wiele czasu nim położyliśmy się ramię w ramię na kocu i zaczęliśmy spoglądać w gwiazdy. Niebo było spokojne, ani jedna chmura nie odważyła się zasłaniać nam widoku. Mnóstwo jasnych punkcików migotało niczym szafiry rozrzucone po granatowej płachcie.

- Kocham Cię, Lou - wyszeptał kręconowłosy. Wtulił się w mą pierś, kładąc drugą dłoń na klatce tuż przy sercu.

- Ja Ciebie też Hazz, bardzo mocno - wyszeptałem całując go w czubek głowy.

I choć jego loki mnie łaskotały, a żarty nie zawsze bawiły był dla mnie wszystkich czego mogłem zapragnąć. Był najważniejszą osobą w moim życiu i pragnąłem by tak już pozostało na zawsze.

Proxima Project || LarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz