Rozdział 4

111 24 1
                                    

Obudziłem się zdecydowanie za lekki, na to jak ciężki kombinezon spoczywał na moich ramionach przed upadkiem. Zacząłem otwierać powoli oczy, a moje płuca zapełniać się czymś tak bardzo znajomym. W pierwszej chwili zerwałem się jak szalony do pozycji siedzącej, niemal dusząc się ziemskim powietrzem, które tak dawno nie dryfowało w moich płucach. Zrobiłem oczy jak pięciozłotówki, gdy przed sobą ujrzałem brązowe, ścięte na tyle by się kręciły włosy. Zielone tęczówki należały do człowieka, o boże... one serio do niego należały, były zupełnie inne niż moje, były czyjeś. Euforia szczęścia zawładnęła moim ciałem, przez co niespokojnie zacząłem się poruszać na łóżku.

- Ej, ej, spokojnie - szepnął cicho chłopak, kładąc dłoń na moim ramieniu. I o boże, jaki to był dla mnie szok, gdy ciepłe ciało, inne niż moje dotknęło mojego ciała. Zapomniałem jak to jest być człowiekiem przez te wszystkie lata.

- Gdzie mój kombinezon? - wyszeptałem oszołomiony pod naciskiem strasznie ciepłej dłoni, a wszystko zaczęło ponownie wirować.

- Jeśli mówisz o tym czymś, to tam - wskazał otwartą dłonią, pozbawiając mnie tego niesamowitego uczucia ciepła między dwoma ciałami. - Pomyślałem, że będzie Ci niewygodnie w tym leżeć - uśmiechnął się subtelnie, unosząc nieśmiało jeden kącik ust do góry.

- Ja żyje? Nie mam na sobie kombinezonu i żyje... o mój boże! - krzyknąłem nagle, wyrywając się do przodu. Jak szybko stanąłem na ziemi, tak szybko upadłem na kolana, czując jak wiotkie zrobiły się moje nogi podczas tej drzemki.

- Tak żyjesz, ale twoja rana na głowie nie wygląda za ciekawie. Mój przyjaciel poszedł po babkę by trochę ściągnąć opuchliznę - oświadczył pewny swych słów, a ja słuchałem go jak zaczarowany. Już nie wiem co bardziej mnie zdziwiło, to że usłyszałem inny głos od tak długiego czasu czy to, że żyje. Czym była ta babka? Prawdopodobnie chodziło mu o lecznicze liście.

Rozejrzałem się niepewnie po pomieszczeniu. To naprawdę nie wyglądało za dobrze, nie żebym mógł narzekać po tym jak mieszkałem w metalowej puszcze przez tyle czasu, lecz zaskoczyło mnie to co dostrzegłem. Drewniana chatka, drewniane okna, drewniany stół. To był jakiś obłęd. Był rok 2096, a wszystko wyglądało jakby cofnęło się do pierwotności. Jak to mogło być możliwe? Czy ludzie, aż tak zniszczyli tą planetę, że ta musiała odrodzić się na nowo, wracając do pierwotnych korzeni?

- Pomogę Ci wstać - zasugerował, widząc jak rozglądam się dookoła w całkowicie dziwnej pozycji na kolanach.

- To jest wasz dom letniskowy? - zapytałem głupio. Nie wiem czego się spodziewałem, ale na pewno nie tego co usłyszałem z ust zielonookiego chłopaka. Podniósł mnie zgrabnie do góry, chwytając w pasie. Ponownie dzieląc się ze mną swoim dotykiem.

- Dom letniskowy? A co to takiego? - zapytał zaskoczony, dokładnie zaczynając analizować te dwa słowa, które usłyszał. - Wyjaśnij proszę jak się tu znalazłeś, do czego służy Ci ten dziwny "kombinezon", bo go nazywałeś, prawda? Co to jest to podobne do wielkiej puszki? - zaczął obrzucając mnie wręcz pytaniami, ostrożnie sadzając mnie na drewnianym łóżku.

- Harry, daj mu trochę powietrza. Chłopak musi odpocząć, dowiemy się jak wypocznie - wtrącił współlokator, przekroczając próg domu i dołączając do rozmowy. Właściwie to hamując tego ciekawego chłopaka na tyle na ile potrafił.

Nie wiedziałem jak mam mu wytłumaczyć, a tym bardziej jak się dowiedzieć co się stało z ziemią, że cofnęła się wręcz do średniowiecznych środków. Zaczęło mnie to dusić, ale czy życie które miało być wtedy zakończone w przeciągu najbliższych dni, mogło równać się z tym co zastałem? Sądzę, że nie. Wszystko było lepsze, niż życie więźnia gdzieś samemu w galaktyce.

Proxima Project || LarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz