2.00: Prolog

82 9 52
                                    

Szelest materiału mieszał się z gładkim dźwiękiem strun muśniętych wachlarzem uplecionym z włosia quilina. W barwie instrumentu dało się wychwycić kapanie deszczu, a melodia zdawała się wręcz rozświetlać półmrok podziemnej sali. Chropowate sufity powielały dźwięki, nadając utworowi niepowtarzalnego wdzięku. Rezonowały pieśń niczym chór akompaniujący wybitnemu soliście.

Palce kobiety tańczyły po gryfie, skracając na przemian pięć jelitowych strun naciągniętych na wyrzeźbionych z kości pnączach. Prawa ręka natomiast przypominała krążącego nad nimi motyla. Nici wachlarza połyskiwały w delikatnym świetle unoszących się w powietrzu świetlików, a wzbudzane przez nie powietrze wdarło się do otworów instrumentu, imitując świst wiatru w czasie burzy. Świetliste symbole na skórze farashanki zdawały się pulsować w rytm melodii. Przez zamknięte powieki nie mogła tego dostrzec, jednak czuła je. Czuła jak impuls opuszcza jej ciało i natrafia na inne. Rezonans pieśni rozniósł się po całej sali, ujawniając setki jej podobnych. Czekali w milczeniu, a bijące od nich światło stanowiło zaproszenie.

I tak przybyła pierwsza ćma. Niewiele większa od sobie podobnych. Wpadła przez otwór w suficie, a za nią pojawiały się kolejne. Wracały do domu. Dźwięki nabrały większej mocy i tempa. Stanowiły żałobę za tymi, których nie dane im będzie spotkać za życia. Lamentowały nad biadą tych, z którymi nie dane im będzie połączyć się po śmierci.

Potok owadów wdarł się do sali. Szelest skrzydeł wprowadzał chaos w wielogodzinny repertuar kobiety. Gdy ostatnia z nich dołączyła do roju, melodia stała się z nimi jednością. Farashanka zaprzestała gry, lecz echo wciąż kontynuowało swoją część. Zacisnęła mocniej zmęczone palce na wachlarzu. Trzepotanie jej serca miało dokończyć pieśń. Powoli otworzyła oczy jasne jak kryształy w świetle księżyca. Wzrok miała mętny, nieobecny, jakby duszą kroczyła po atrium, prowadząc zmarłych do zaświatów, a umysł zajęty był słuchaniem historii ich żywota. Ćmy kolejno osiadały na rzeźbionej misie gotowe zapaść w długi sen. Chaos ucichł wraz z ostatnim echem melodii.

Połacie sukni kobiety szeleściły delikatnie przy każdym kroku, gdy zbliżała się do naczynia. Światło ogników ożywiało materiał zszyty z wielu małych skrawków, nieświadomie budząc w nim blask białego opalu. Wydawałoby się, że na świecie nie istnieje piękniejsza suknia. Zdobienia z rzeźbionych kości podkreślały talie i dekolt farashanki, odcinając się bielą na tle granatowej cery. Jednak istniało coś, co było w stanie przyćmić to dzieło sztuki.

Kobieta nachyliła się nad misą, a opuszczone do tej pory skrzydła uniosły się, prezentując swą potęgę zebranym. Cienkie niczym papier, z filigranowym żyłkowaniem przywodzącym na myśl witraże świątyń, a jednak budzące majestat całego świata. Nie trzeba było posiadać wprawnego oka, by dostrzec zapisane w nich bitwy. I to na niezrozumiały dla wielu sposób, było piękne, a przynajmniej dla Rashy.

Stała na podwyższeniu, w wykwintnym stroju do ziemi. Na barkach czuła przyjemny ciężar futra, ciągnącego się za nią aż do łydek. Obserwowała uważnie każdy ruch kuzynki. Każdy sakralny element, towarzyszący farashańskim pogrzebom. Podziwiała majestat skrzydeł oraz kryształowych rogów oplatających głowę Erregeli niczym korona. Nie potrafiła sobie wyobrazić nikogo innego na tym miejscu. Erre urodziła się, aby rządzić, co do tego nie miała wątpliwości, a jednak los parszywie z nich zakpił. Patrzyła, jak władczyni wyciąga ku niej dłoń i wskazuje miejsce obok siebie. Z dumnie wyciągniętą głową dołączyła do niej przy misie. Czuła spojrzenia poddanych. Ich wiarę, lojalność i oddanie. Utkwiła wzrok w czekające owady. Widziała w nich przyszłość, jaka czekała każdego z jej gatunku.

— Już niedługo zaznacie ukojenia w jedności — wyszeptała, pozwalając usunąć swoją egzystencję w cień. Tylko tak mogła odegrać swoją rolę. Tylko tak, mogła stać się jednością.

Morderca umysłówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz