29: Upadek wiary

112 17 34
                                    

Dusza kobiety szamotała się w jedwabnej sieci losu. Każdy krok niszczył ład misternych splotów. Rozrywał, sklejał, wprowadzał zamęt w sercach jej właścicieli. Wabił niczym motyl w pułapce pająka. Kusił, kompletnie nieświadomy zbliżającego się ku niemu zagrożenia. Zaślepiona jedną ścieżką, nie dostrzegała ogromu dróg, stojących przed nią otworem. Czas, wiek, świat przestały mieć znaczenie. Kontrola pochłonęła ją doszczętnie. Rozkoszowała się przyparciem bohatera do muru. Podekscytowanie przysłaniało odór rozprzestrzeniającego się za nią ognia, a umysł wypierał zmiany ciała — powyginanego, czarnego jak smoła, przywodzącego na myśl stworzenia, które miała pod kontrolą. Już nikt nie ośmieliłby się przyrównać ją do człowieka. Stała się nowym gatunkiem potwora, a mimo to czuła, że niewiele dzieli ją od samego Przeznaczenia.

Bo któż inny mógłby jej dorównać? Tysiące potworzych owadów, uznawało ją za swoją panią. Widziała potencjał drzemiący w tej sile, a to był jedynie początek. Co potrafili zatem farashańscy królowie? Jak wiele tajemnic mogła jeszcze odkryć? Ile sekretów posiadali bohaterowie?

Nigdy, nikt nie był tak blisko odpowiedzi. Ta niewidzialna granica niewiedzy, z ledwością trzymała się w jednym kawałku.

A to czy runie, zależało tylko od niej.

Wyłoniła się z ciemności w towarzystwie trzepoczących skrzydeł, tym razem również własnych. Półprzezroczysta, poprzecinana czarną siecią, błona tworzyła wymyślne witraże, gotowe, aby podnieść ją do gwiazd. Czekały na sygnał. Kobieta przeszła kilka kroków, nim uniosła górną parę i jednym podmuchem dała znak na ucztę.

Rój tworzący do tej pory tornado trzepoczących ciał w centrum kościoła, zapadł się w sobie, okrywając żywym całunem, stojącego w samym oku cyklonu mężczyznę. Owady kąsały go. Nakłuwały każdy centymetr skóry.  Chłeptały złoto z żył...

I padały martwe, gdy tylko zaznały jego smaku.

Ziemię zaścielił skrzydlasty dywan, zroszony drogocennym metalem. Ragnar uniósł głowę ku sklepieniu kościoła. Spodziewał się obezwładniającego bólu, ale nie czuł już nic. Ugryzienia puchły, a umysł ogarnęła senność. Nie miał jednak serca zrobić kroku, a może jednak nie był w stanie unieść stopy? Nie chciał wiedzieć, bo na samą myśl o dźwięku, jaki by za sobą niósł, robiło mu się niedobrze.

Utkwił wzrok w olbrzymich skrzydłach potwora z podziemi i zamarł.

Kiedyś już widział bardzo podobne. Dokładnie takie posiadała kobieta, która uczyniła z niego Mordercę. To nie była ta sama osoba. Nie miał co do tego wątpliwości, a jednak strach zagościł mu w sercu.

Pokazywał obrazy, których nie chciał już nigdy więcej oglądać, a które powracały z każdą burzą i uderzeniem pioruna. Wspomnienia o dniu, gdy pochłonął siostrę. O chwili, gdy przekazała mu swoje przekleństwo, mordując po części ich oboje.

Przypominały o dwóch niekompletnych duszach w ciele małego chłopca, zniewolonych niewypowiedzianym rozkazem. Szeptały o słowach, które dzień w dzień na przemian zachęcały go do posługiwania się rozkazami, aby chwilę później rozbrzmieć innym głosem i całkowicie mu tego zakazać. Nawet teraz kłębiły się złotymi nićmi wokół potwora. Szykowały pętle. Podpowiadały, co może za ich pomocą uczynić.

Udusić.

Zgnieść.

Naprawić.

Mimowolnie spojrzał w bok. Ostatnie ćmy odlatywały z wyschniętego na wiór ciała porywacza. Te niepozorne stworzenia wyssały z niego resztki życia, dobijając nieszczęśnika. Jedna wciąż wkuwała się w jego otwarte oko. Odwrócił wzrok. Z ledwością powstrzymywał torsje. Z trudem trzymał się na nogach.

Morderca umysłówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz