2:07 Bezsilność więzi

27 5 9
                                    

Stukot obcasów potworzycy ginął w zgiełku miasta. Lir słuchał, jak koła prowadzonego przez nią wózka ślizgały się po kamiennej nawierzchni, z trudem przedzierając się przez śnieżne zaspy. Jego wózka. Już przywykł do faktu, że nie docierał do niego dźwięk własnych kroków. Miał nawet wrażenie, że metaliczny dźwięk zębatek zgrał się z biciem jego serca i teraz współgra niczym jeden organizm.

Z trudem zaakceptował bezsilność własnych nóg. Fakt, że stał się jeszcze bardziej zepsuty niż przedtem. Zawsze był niekompletny, wybrakowany. Zatem kolejna rysa nie mogła nic zmienić.

Jedynie nocą, gdy nie mógł zasnąć, nawiedzały go tłumione za dnia myśli. Paradoksalnie nawet, teraz gdy na kolanach trzymał broń zdolną zmienić przyszłość, a którą pozyskał cudzymi rękoma, czuł się pozbawiony władzy nad własnym losem. Nie potrafił triumfować. Nie odczuwał satysfakcji, która powinna teraz rozgrzewać mu żyły.

Zębatki wózka wyjątkowo głośno dawały dzisiaj o sobie znać, jakby uginając się pod poczuciem winy mężczyzny. Szeptały oskarżenia, wszczynały bunt, jakby wiedziały, że ich stwórcy już nie ma.

Lir podniósł głowę i spojrzał na ponury nieboskłon. Na policzku poczuł uderzenie osamotnionej kropli deszczu. Pierwszy raz od dawna nie skupiał się na otaczającym go zgiełku słów. Nie słuchał strzępek rozmów przypadkowych przechodniów. Nie planował kolejnego ruchu. Pozwalał Soni zaprowadzić się do domu i podziwiał pojedyncze łzy ronione przez niebo. Nie myślał o tym, że powinien skryć twarz i powstrzymać deszcz przed odkryciem jego prawdziwej tożsamości.

Chłód zimowego deszczu drażnił odkrytą skórę. Brakowało mu tego.

Czarny materiał parasola zasłonił mu widok, a świat stał się ponury, pomimo promiennego uśmiechu Soni. Lir nie odwrócił wzroku. Szukał w jej mimice dziewczyny, którą poznał cztery lata temu. Niewiele zostało z nieśmiałej, bojącej się własnego cienia farashanki. Dziecka, które z pewnością zginęłoby w realiach wojny, gdyby nie praca dla niego. Z tej perspektywy zdawała się jeszcze wyższa niż była w rzeczywistości. Nie było śladu po zakłopotaniu i strachu wiecznie goszczących na jej twarzy. Wtopiła się w ludzkie otoczenie niczym skrzypek w orkiestrze. Tylko nieliczni mogli zlokalizować źródło fałszu.

On również pozostał na niego głuchy. Pewny swego słuchu stracił czujność i zapomniał o niemiłosiernym biegu czasu. Nie dostrzegł zmiany w Soni. Pozostał ślepy i to nie dlatego, że stępiły mu się zmysły, a sam zdecydował nie poświęcać im uwagi. Egoistycznie zapomniał o swoim obowiązku i pozwolił Soni czekać, i zatracać się w złudzeniu. Powoli tracić zdrowy osąd, stać się bezmyślną kreaturą, gotową na każde skinienie członków rodu królów.

Pustą skorupą bez moralności, a w ostateczności zagrożeniem nie tylko dla otoczenia, ale dla samej siebie.

Dłonią otarł spływającą po policzku krople deszczu. Na rękawiczce pozostała smuga cielistego kremu. Przez chwilę wpatrywał się w nią, by ostatecznie wytrzeć dłoń, w podaną przez Sonię chusteczkę.

~*~

Lir skinął głową Rudiemu na pożegnanie. Nie musiał go długo przekonywać, że sobie poradzi z Sonią, a sam może wyjść na miasto. Widział, że chłopak uśmiechnął się pod nosem, zgarniając nowo zakupiony kapelusz i płaszcz, i czym prędzej opuścił mieszkanie. Lir nie był pewny, czy jego pośpiech wynikał z późnej godziny, czy też z informacji, że Sonia nie zamierza jeszcze wracać do siebie.

Nie ważne, jaki był powód, Lirowi taki obrót spraw był bardzo na rękę. Sonia zatrzymała wózek przy kanapie. Schyliła się, aby pomóc mu przenieść się na wygodne siedzisko, jednak Lir zatrzymał ją ruchem ręki.

— Jeszcze nie teraz... Chciałbym obejrzeć ogród.

Kobieta zawahała się. Wciąż czuła szczypanie ciepła na zmarzniętych policzkach. Skinęła nieznacznie głową i sięgnęła po koc. Położyła go z troską na kolanach mężczyzny, uprzednio zabierając od niego pudełko z bransoletką i odkładając je na stół. Nie zadała żadnego pytania, choć w głowie czaiło się ich wiele.

Bez słowa wyszli do opustoszałego ogrodu. Cześć klatek została schowana do budynku, a te opustoszałe przykryła cienka warstwa śniegu. Miejsce zdawało się opuszczone, jakby jego właściciel wyprowadził się i nigdy nie wrócił.

Lir podjechał do jednej z klatek. Fragmenty potłuczonego lustra pokrył biały puch, skrywając swoją zawartość przed światem.

Sonia pozostała przy drzwiach kuchni, obserwując z zachwytem i niewytłumaczalnym niepokojem, jak Lir powoli, strzepuje śnieg z metalowych krat. Robił to niezręcznie, jednak nie zaproponowała mu pomocy. Coś wewnątrz niej bało się zbliżyć. Czas zwolnił. Krople deszczu zdawały się kryształami zwisającymi z nieba. Spadającymi gwiazdami, w których ktoś ukrył ciepłe światło lamp, padające na nie z okien kuchni.

Patrzyła, jak Lir otwiera klatkę. Obserwowała jak dłoń, której nigdy nie chciała puszczać, zaprasza ją teraz do siebie. Nie drgnęła. Nogi zdawały się zapuścić korzenie i przywiązać do stojącego nieopodal drzewa.

Ręka Lira zadrżała, a on sam oparł się w swoim wózku.

— To już czas, Soniu. Nie możemy tego odwlekać wieczność.

— Nie chcę — wyszeptała, otaczając się dłońmi, jakby to wyzwanie sprawiło jej fizyczny ból. — Nie jestem gotowa...

— Soniu... — Lir spojrzał w niebo. — To moja wina, nie zauważyłem w porę, że zaczęłaś dojrzewać.

Sonia pokręciła gwałtownie głową. Łzy spłynęły po bladych policzkach, której już wkrótce miały przyjąć kolor nieba nad jej głową. Utkwiła swoje obłąkane spojrzenie w mężczyźnie, którego kochała ponad wszystko.

Jak mógł kazać jej zrezygnować z tej miłości? Wyrzec się całej siebie i stać się kimś innym? Panicznie bała się chwili, gdy otworzy oczy i nie będzie nic czuła. Chwili, gdy blask bijący od Lira osłabnie, a to, co czuje stanie się jedynie fałszem.

— Nie mogę... potrzebujesz mnie — wydukała, czując słony smak łez. Chciała wykrzyczeć całemu światu swój sprzeciw, jednak argumenty ugrzęzły jej w gardle. Zgodziłaby się na wszystko. Oddałaby własną duszę, za jeszcze chwilę... Za wydłużenie tego momentu, w którym byli razem.

On musiał to wiedzieć. Jest mu potrzebna jak nigdy dotąd. On jest jej potrzebny.

— Nie, Soniu. — Lir uśmiechnął się i wreszcie na nią spojrzał. — Nie tym razem.

Ponownie wyciągnął ku niej dłoń. Kobieta zagryzła wargi do krwi. Jej ciałem wstrząsnął niepohamowany szloch. Tym razem nie mogła odrzucić zaproszenia.

Zdradzona przez własne nogi, skróciła dzielącą ich odległość.


______________________

Hej potworki, dzisiaj króciutko, ale rozkręcam się ^^ Co myślicie o tym rozdziale? Nie przesadziłam z metaforami? Mamy jesień a mnie nachodzi klimat poezji, metafor i tak dalej ^^ To z pewnością przez tę wszechobecną mgłę ^^ 

Trzymajcie się cieplutko i do następnego! :D 

Morderca umysłówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz