— Przestań! — powtórzył w nadziei, że tym razem coś się zmieni i Bohater odwróci od niego badawcze spojrzenie. — Poradzę sobie sam, tylko przestań się na mnie gapić!
Zacisnął pięść na kamieniu podrzuconym w miejsce bransolety. Oszukano go jak dzieciaka, a on nawet nie wiedział, jak i gdzie. Mógł mieć podejrzenia, ale prawda była taka, że nie miał żadnych dowodów. Nawet najmniejszych. Jego pozycja była beznadziejna, a żaden scenariusz, który przeprowadzał sobie w głowie, nie był wystarczająco przekonujący dla niego samego, a co dopiero podejrzanych, których zamierzał przesłuchać.
A nawet jeśli znajdzie winowajcę, to jak odbierze bransoletę? Jak udowodni, że należy do niego? A przede wszystkim, jak pokona uzbrojonego w nią człowieka, samemu nie wiedząc nawet, do czego jest zdolna?
Rudi jeszcze nigdy w życiu się tak nie bał. Strach ten był inny niż ten, gdy uciekał przed dzikimi zwierzętami, czy gdy pobito go dotkliwie w zaułku. Wtedy zawsze umysł miał przejęty daną chwilą. Próbą przetrwania, swoim własnym bezpieczeństwem. Teraz odczuwał trwogę na myśl, że to on będzie za wszystko odpowiedzialny.
Czuł jak nierówne krawędzie kamienia, wżynają mu się w dłoń. Ból powstrzymywał Rudiego przed atakiem paniki i pozwalał zachować względne opanowanie, ale nie uwalniał go od nerwów. Maskował je, by mogły przejąć kontrolę w chwili drobnej nieuwagi.
Uderzyły jak młot, gdy Rudeusz dostrzegł dym unoszący się nad lasem. Pośpiech nie zażegnał kryzysu, a jedynie go rozpalił. Z każdą minutą lękał się coraz bardziej. A nasilający się zapach pożogi uświadamiał go, że właśnie spełniał się jeden z najgorszych scenariuszy.
~*~
Iskra zatańczyła przed oczami Rudeusza, przeglądając się w jego zaszklonych oczach. Dołączyła do niej kolejna, niczym płatek śniegu, ale i ona zniknęła, nim zdążyła go dosięgnąć. Ruszył niepewnie przez kamienny dziedziniec. Rude włosy chłopaka zdawały się mieć odcień ognia, trawiącego mijane budynki. Wiatr kładł mu pod stopy chmury drażniącego dymu, tak że czuł ciepło rozpuszczające śnieg, a przecież nie zbliżył się jeszcze do płomienia.
Jeszcze?
Rudi nie był głupi. Nikt nie szukał pomocy. Nikt nie próbował ugasić pożogi. Studnia na środku placu była przykryta, a wiadro stało na klapie niczym sędzia na podwyższeniu. Zdawało się czekać na przybycie chłopaka. Osądzać jego spóźnienie. Nie było już czego ratować. Nie było powodu, by zbliżać się do ognia, by ryzykować.
Powinien zawrócić. Udać, że to nie miało z nim najmniejszego związku. Uciec i zapomnieć o bransolecie, o obietnicach i o staruszku...
Może jednak ktoś zdołał się uratować. Może ruszył po pomoc.
Widmo płynące w obiciu wiadra zdawało się z niego szydzić. Trzaski pękającego drewna brzmiały jak kpiny. Wszechobecny popiół zdawał się odbierać barwy całej okolicy. Nawet niebo przykryło się szarym płaszczem.
Zacisnął palce na kamieniu.
Odwrócił się, gotowy do biegu. Byleby tylko odpędzić poczucie winy i wtedy dostrzegł stojącego przed wozem Ragnara. Czuł jego palące spojrzenie. Nie musiał nic mówić. Rudi doskonale wiedział, co kryło się za tym przeszywającym wzrokiem. Słyszał własne słowa. Tym razem jednak nie były skierowane do mężczyzny. Nie mógł liczyć na to, aby ktoś inny podjął działanie. Nie było już Bohaterów, którzy mogliby coś zrobić. Ostatni patrzył na niego bezczynnie. Zdawał się wyzywać go do pojedynku. Samym wzrokiem spychać do z klifu, który sam zbudował.
Wtedy poczuł złość. Na świat, na Ragnara, na Lira, który powierzył mu ten obowiązek, ale przede wszystkim na siebie, że się zgodził. Że nie posłuchał się matki, że dał ponieść się pysze. Wściekły, z całej siły cisnął kamień w szybę płonącego domu. Ta pękła, a zassane powietrze rozsadziło uszkodzone szkło. Jęzor ognia wyłonił się z otworu i natychmiast sięgnął poszycia dachu.
CZYTASZ
Morderca umysłów
FantasyWalcz słowem, to ono ma moc, która nie śniła się nawet bohaterom. Słowa potrafią być bardziej niebezpieczne, niż nam się wydaje. Może to dlatego Ragnar, ostatni człowiek złotej krwi i jedyna nadzieja świata na zakończenie wojny, wybrał właśnie je na...