2.08 Przepotworzenie

21 5 19
                                    

Na początku była ciemność. Oblała Sonię zewsząd niczym gęsty ocean, bezwładnie ciągnąc do wnętrza swych czeluści. Próbowała płynąć, lecz jej ruchy były niezgrabne, uwiązane, bezsilne. Paniczne szarpanie jedynie potęgowało uczucie zaplątania w rybackiej sieci. Próby oswobodzenia krępowały ją tylko coraz mocniej, aż zawisła kompletnie bezradnie.

Serce łomotało jej w piersi, jak schwytane w klatce zwierzę. Nie chciała tu być. Nie miała pojęcia co robić. Zacisnęła usta, z całej siły powstrzymując szloch. Na wargach czuła słony smak. Nie potrafiła określić czy to łzy, czy powietrze było nasączone solą. Otoczenie zdawało się szczypać, wręcz kąsać, jakby chciało zedrzeć z niej skórę żywcem.

Krzyknęła, lecz z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Jednak coś uległo zmianie. Pojawiło się światło. Ciepłe pomimo swej chłodnej barwy. Zdawało się czekać na wezwanie. Szukać jej w mroku. Sonia rozpłakała się na dobre. Nie zostawił jej. Lir jej nie zostawił. Przybył, rozświetlając morze mgły i złotych strzępek. Niektóre nici przecinały przestrzeń napięte niczym struny pajęczej sieci. Inne powiewały urwane, a jeszcze inne splątane w bezkształtnej brei tworzyły otaczający ją wszechświat. Każda z nich niosła brzemię przyszłości. Historii zapisanych w złotych wstęgach. Teraz mogła je ujrzeć, a ich widok okazał się dla niej przekleństwem.

Natłok obrazów uderzył niczym fizyczny grom. Widziała wszystko, ale nie rozumiała nic. Strzępki zdawały się nie składać w jedną całość, a stanowić pokruszone elementy wielu niepasujących do siebie luster. Umysł Soni zalał wrzask tysięcy głosów, mówiących na raz. W ciągu zaledwie chwili miała doświadczyć wszystkich wariacji swojego żywota, posiekanych na drobne kawałki i posklejanych w losowy sposób. Taka ilość informacji złamałaby każdą istotę. Zmiażdżyłaby psychicznie i pozostawiła szaleńca, który nie wiedziałby, czy kolejny żywot nie jest tylko projekcją przyszłości, która urwie się w najmniej spotykanym momencie. Rozpocznie inny, nie mniej zrozumiały fragment przyszłości i pozostawi następne pytania bez odpowiedzi, dezorientację i niezrozumiałe emocje. Chaos w najczystszej postaci.

Tylko ci zrodzeni z Udnuni znali tajemnicę poruszania się po tej krętej drodze.

Sonię otuliło światło, a z niego wyłoniła się granatowa ćma. Porwane, wielkości dłoni skrzydła delikatnie zasłoniły jej świat, ponownie sprowadzając ciemność. Jednak tym razem mrok zdawał się wybawieniem. Zlana zimnym potem z trudem złapała tchu. Obrazy ustały, dźwięki ucichły, ale świat zdawał się wciąż wirować.

Echa tego, czego doznała, wybrzmiewały jeszcze w jej głowie. Mąciły umysł, zjadały go niczym pasożyt i zapełniały go swoim obślizgłym cielskiem.

Nici losu zacisnęły się mocniej, wypalając się na jej skórze. Brudne od czerni krwi złoto przybrało kolor turkusu, malując charakterystyczne dla farashan świetliste symbole. Ćma starannym podmuchem skrzydeł odganiała postrzępione nitki. Wybierała starannie wzór, jaki miał się ukształtować. Prowadziła, wyznaczała ścieżki... tworzyła. I czym więcej nici pojawiało się na ciele Soni, tym ćma zdawała się pogrążać w coraz większym chaosie. Chaosie, który w oceanie możliwości zdawał się wyjątkowo uporządkowany. Tworzyła, gubiąc fragmenty własnych skrzydeł. Aż nikt nie powiedziałby, że jest możliwe, aby ta istota była w stanie unieść się w powietrzu, a jednak, jak na przekór wzbiła się wyżej, a bijące od niej światło oświetliło jej twór.

Z tyłu głowy kobiety wyrosły dwa kryształowe rogi, oplatając głowę niczym korona. To był znak, że ćma skończyła swoją pracę.

Sonia stała się doskonała.

~*~

Lir opadł zlany potem na swój wózek. Czuł każdy mięsień, jak drgają niczym napięte struny rytualnych instrumentów. Miał nadzieję, że zdążył. Jeszcze chwila, dosłownie kilkanaście sekund, a umysł Soni doznałby nieodwracalnego uszczerbku, a wtedy nawet Udnuni by nie pomogła. Był o tym przekonany, liczył jedynie na to, że się nie pomylił.

Nie wybaczyłby sobie, gdyby Sonia... Nie chciał nawet o tym myśleć. Kurczowo ściskał pokryte czarną krwią lustro. Drgawki objęły całe ciało Lira, ale nie upuścił stłuczonego fragmentu. Wbijało się jedynie mocniej w poranioną już dłoń.

"Potrzebujesz mnie". Na wspomnienie ostatnich słów Soni, po policzkach spłynęły mu łzy.

Poczuł nagle ciężar. Znajomy. Ciepły. A z nim kojące mruczenie. Absynt usiadł mu na kolanach i otarł się pyszczkiem o drżącą rękę mężczyzny. Lustro wypadło mu z dłoni. Upadło koło zakrwawionej od licznych nacięć Soni.

Farashanie potrzebują przewodnika, kreatora, stwórcy... Istoty, która uplecie ich życie i powtórnie nada im kształt. Istoty, która weźmie za ich życie odpowiedzialność. Stworzy kompletne naczynie zdolne do czerpania z map przeznaczenia. Sprawi, że będą doskonali.

Tylko że nie istniała już taka osoba. Umarła z ostatnim błękitnokrwistym i farashanom pozostała jedynie żałosna imitacja Króla. Zaledwie zdeformowane odbicie prawowitych władców w krzywym zwierciadle. Choć Lir podejrzewał, że tak naprawdę nigdy odpowiedniej osoby nie było.

Lir nie uważał się za dobrego rzemieślnika. Zawsze czuł, że nie jest wystarczająco kompetentny do swojej roli. Jego twory były pozbawione doskonałości, którą sugerowała nazwa "imago". Byli zepsuci jak ich fałszywy Król. Całe pokolenie, które przeprowadził przez przepotworzenie, stworzył mimowolnie na swoje podobieństwo. Tylko że on sam był zepsuty pod każdym względem.

Jak sama Udnuni.

Lir mógł się oszukiwać, grać niczym aktor w teatrze. Wznosić modły i kłaniać się, ale wiedział. Wiedział nawet więcej, niż sama Evol mogła przypuszczać. W końcu nigdy nie traktowała go poważnie. W końcu on nigdy nie był prawdziwym Królem. Nawet jak na farashanina był anomalią. Przepotworzony bez przewodnika, a jednak nie stracił zmysłów. Wybrany, a najbardziej wybrakowany z całego gatunku. Wynik Przypadku. Nie tak jak Rasha czy Erre.  

Nikt nigdy nie sterował jego ścieżką. Każda decyzja była tylko jego wyborem, jego ciężarem. Bez Przeznaczenia, bez Udnuni. Sam plótł swoją mapę, sam nosił własne błędy. Ciekawość. Upartość. Zdradę. Może dlatego uznała go za godnego, mimo całokształtu swej niedoskonałości.

Zasłużył na samotność, a jednocześnie czuł, że nie może tego zadania powierzyć nikomu innemu. Mylił się, pokładając nadzieję w powrót Królów. Sytuacja farashan uległa zmianie, ale nie mógł uznać obecnego stanu rzeczy za sukces. Łudził się, że jest w stanie napisać całą historię farashan od nowa. Poprowadzić ich ku najlepszej możliwej przyszłości. Teraz gdy był jedynie zniedołężniałym starcem, zdał sobie sprawę, że grając z Przeznaczeniem, przegrał. Nie liczył na wybaczenie Soni, ani nikogo innego. Zrobił wszystko co mógł. Teraz pozostało mu jedynie czekać i zastanawiać się, gdzie popełnił błąd.

Szorstki język podrażnił ranę na jego dłoni. Lir otrząsnął się i pogłaskał zmartwionego Absynta.

— Już jestem, przyjacielu.

Manul spojrzał na niego z typowym dla siebie niezadowoleniem.

— Już jestem — powtórzył i zacisnął mocniej dłoń na ciepłej sierści.

Nie patrzył na zakrwawione od ran ciętych, ciało Soni. Wystarczyło, że słyszał, jak pokrywa się kokonem jedwabnych nici niczym aksamitną grzybnią.   

Morderca umysłówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz