P. XXVIII / PRAWDZIWA KRÓLOWA

124 20 7
                                    

Małe Artur POV dla odmiany? :D


Artur nie potrafił przestać wzrokiem wracać do drzwi, które już dłuższy czas wcześniej zamknęły się za Gwainem i Merlinem. Zdawał sobie sprawę z tego, że powinien słuchać słów Rycerzy. Że powinien jakoś bardziej aktywnie uczestniczyć w całym tym zebraniu, w całym tym procesie. Że powinien zrobić wszystko, co tylko leżało w jego mocy żeby zaprowadzić Albion i zdjąć ciężar przeznaczenia z barków swojego najlepszego przyjaciela. Nieważne jednak jak bardzo starał się przynajmniej udawać, że znajduje się w sali obrad więcej, niż tylko ciałem, w jego głowie na nowo i na nowo odtwarzały się szczegóły, których nie powinien być w stanie zapamiętać. Na które nie powinien nawet zwrócić uwagi. Na które zdecydowanie nie zwróciłby uwagi, gdyby nie wiedział, co czekało ich tuż za bramami miasta.

Oczami wyobraźni widział ten drobny i pełen rozczulenia uśmiech, którego Gwaine był powodem, a którego Rycerz nie był prawdopodobnie nawet świadomy. Tę cudowną iskierkę w oczach Merlina, gdy prawdopodobnie po cichu wyzywał przyjaciela od idiotów, ale w głębi duszy cieszył się, że nie został sam. Że ktoś realnie za nim wyszedł, że ktoś nie bał się wyłamać ze schematu. Artur ogromnie chciał być tym kimś. Oddałby tron nawet i Morganie, gdyby to mogło na jeden dzień zmienić okoliczności żyć jego i Gwaine'a.

Zamiast skupiać się na poruszanych na zebraniu kwestiach, Artur zaczął się szczerze zastanawiać, w co tak naprawdę wierzył. Zdawał sobie sprawę, że głównie to odróżnia go od Gwaine'a. Ich status i podejście do jakiejkolwiek formy władzy. Pewne wychowanie. Artur od zawsze otaczany był ludźmi, którzy przyznaliby mu rację nawet, gdyby zaczął gadać absolutne kocopoły o tym, że niebo nagle przybrało zielony kolor. Żył wśród wiecznego poklasku, wśród pochlebców, którzy bali się sprowadzić go na ziemię, a co dopiero mówić o byciu nieco wredniejszym. On natomiast mógł przecież wszystko. Zawsze wmawiano mu, że wszystko mu się należy, że wystarczy, że sięgnie po coś ręką, by to mieć. Ba, sięganie po cokolwiek ręką brzmiało jak zbyt wiele wysiłku włożonego w zdobycie czegoś. Wystarczyło, że otworzył dłoń, wystawił ją wnętrzem do góry i łaskawie chwilę poczekał.

Uther też zdawał się mieć jedynie dwa tryby. Widział w Arturze albo swojego ukochanego syna i jedynego, godnego następcę tronu, o którym w życiu nie powiedziałby złego słowa, albo największe rozczarowanie, które nie mogło sprostać najłatwiejszym próbom zupełnie jakby wszystkiego nie podstawiano mu pod nos na srebrnej tacy. Po latach Artur zrozumiał, że żadne z tych podejść nie odnosiło nigdy tak naprawdę do niego, ale było bardziej wyznacznikiem stanu, w którym akurat był jego ojciec. Niemniej, nawet jeśli z czasem zrozumiał pewne mechanizmy czy zależności, nie wymazywało to w żaden sposób bólu, który się z nimi wiązał.

Pojawienie się Merlina w jego życiu było powiewem świeżego powietrza. Spotkanie tego chudego chłopaka zmieniło Artura raz na zawsze i gdy Król patrzył w przeszłość, mógł śmiało stwierdzić, że była to zdecydowanie zmiana na lepsze. Merlin od zawsze był tym, kim Artur bał się być. Albo tak przynajmniej mu się wydawało dopóki nie dowiedział się o tym, że jego przyjaciel był czarownikiem. W jego oczach Merlin zawsze był sobą w najpiękniejszy możliwy sposób. Jakby nie zamierzał przepraszać za to, jaki był i że zajmował więcej przestrzeni, niż ktokolwiek o jego statusie powinien. Jakby zapoznał się ze wszystkimi wytycznymi, zasadami i przesądami tylko po to żeby niedbałym ruchem rzucić je co do jednej gdzieś za sobą i nigdy się po nie nawet nie odwrócić. Ba, nie zaszczycić ich choćby zbędnym spojrzeniem.

Merlin nigdy nie bał się o to, że zrobi z siebie durnia. Ba, często przecież robił. Tłumacząc się w najdziwniejsze możliwe sposoby wparowywał na obrady, na których nigdy nie powinien się znaleźć, robił coś absurdalnie głupiego i obracał całą sytuację w żart. Nie bał się nawet odszczeknąć Utherowi, nawet jeśli wydarzyło się to tylko w ramach wybitnie jednostronnego śmiechu. Artur nie chciał zacząć się zastanawiać nad tym, w ilu przypadkach Merlin celowo robił z siebie tego niedołężnego idiotę pozbawionego grama koordynacji ruchowej tylko dlatego, że wtedy wszyscy zapominali o jego obecności w pomieszczeniu. Ile razy ta fasada sprawiła, że czarownik mógł bez najmniejszych przeszkód dostać się za kulisy każdego przedstawienia i uratować ich wszystkich przed zagrożeniami, o których nie mieli nawet pojęcia. 

Merlin - W imię czasów, które nigdy nie nadeszłyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz