Rzucenie czaru poszło Merlinowi sprawnie. Tak jak zadziwiająco sprawnie poszło im przejście się z komnat czarownika do lochów. Oczy Merlina co chwilę świeciły na złoto, gdy wyparowywał kolejne plamy błota, które zostawały dokładnie w tych miejscach, w których przed chwilą stopy miał Błordred. Choć Merlin miał ochotę zrobić fikołka przez najbliższy balkon za to, że sam tak w myślach nazwał golema. Niemniej było coś znajomego i kojącego w tak beztroskim używaniu magii. I też coś strasznie ironicznego, gdy działo się to w murach Camelotu, w których kiedyś, gdyby został przyłapany na takiej lekkomyślności mógłby to przypłacić całym dniem w dybach czy też, co w sumie bardziej prawdopodobne, głową bądź stosem.
W trójkę zatrzymali się przed celą Mordreda. Merlin prawie uśmiechnął się na myśl o tym, jak pewne rzeczy się nie zmieniają. Jak wciąż piętnaście wieków później uwalnia istoty magiczne z jedych lochów na jednym zamku. Zawsze był jednak pewien tego, co robił. Zawsze był pewien, że ratuje istoty, które na to zasługiwały i były dobre. Może dlatego w tak ostrym świetle spoglądał na samego siebie po całym tym czasie. Bo czy uratowałby dwudziestoletnią wersję siebie z tych lochów? Oczywiście. Ale czy uratowałby obecną? Na to pytanie Merlin sam nie chciał sobie odpowiadać, bo wiedział, że odpowiedź by mu się nie spodobała.
Przy Mordredzie nie miał pewności. Mordred miał być najmniejszym złem i największą szansą, jaką Camelot będzie miał na szanowanie użytkowników magii. Ale to musiało w tamtym momencie i okolicznościach wystarczyć.
- Już się przyzwyczaiłeś do widzenia świata zza krat, zimnej szklanki wody i suchej bułki na każdy posiłek dnia? - spytał Merlin, gdy Mordred nawet nie odwrócił się do nich twarzą i tylko dalej leżał na swojej pryczy.
- Halo? Mordred? - spytał Gwaine trochę głośniej. - Myślisz, że umarł? Jeśli umarł to cały nasz wysiłek na nic.
- Myślę, że nas ignoruje - uznał wstępnie czarownik nie chcąc dolewać oliwy do ognia wyobraźni swojego przyjaciela.
- Masz rację - przyznał mu spokojnie i stanowczo Mordred i przez chwilę naprawdę mogło się wydawać, że będzie to jedyne, co chłopak do nich powie.
- O widzisz, mówiłem, że jeszcze dycha - uznał sztucznie radosnym tonem Merlin, który tak jak rozumiał to, że Mordred mógł nie chcieć mieć niczego z nimi do czynienia, tak irytował się, że ludzie nie rozumieli, jaką rolę mieli zagrać. Bo przecież Merlin nie schodził do Mordreda od czasu wojny. Co dla samego Mordreda mogło być krótką chwilą, ale jego pojawienie się powinno dać dzieciakowi do myślenia.
- Jestem zajęty. Możecie iść - uznał szorstkim tonem Mordred wciąż uparcie leżąc do nich plecami.
- Jesteś zajęty? Liczeniem cegieł we własnej celi? Czy użalaniem się nad sobą? - spytał Merlin, który widząc na horyzoncie krótką możliwość powrotu do współczesności i odpoczęcia od Camelotu tracił cierpliwość w nadzwyczajnym tempie.
- Jako że i tak nie zamierzasz choćby udawać, że obchodzi Cię moja odpowiedź to pozwolę sobie zignorować waszą obecność - prychnął z ironią Mordred, a Merlin musiał wziąć naprawdę dwa głębsze oddechy żeby przypomnieć sobie po co w ogóle się w to wszystko bawi i po co próbuje pomóc zagubionemu dzieciakowi.
Bo Mordred dalej był tylo zagubionym dzieciakiem. Merlin dalej był starszy, miał więcej doświadczenia i wiedzy. Zwłaszcza po ostatnich piętnastu latach. Jednak wciąż ze względu na ich wspólną historię Merlin nie mógł potraktować drugiego czarownika jako kogoś neutralnego wobec kogo żywił jeszcze choć cień empatii. Więc jakby nie patrzeć Mordred częściowo miał rację. Nie doceniał jednak tego, jak bardzo Merlin chce zrzucić obowiązek wobec Camelotu ze swoich barków.
CZYTASZ
Merlin - W imię czasów, które nigdy nie nadeszły
Hayran KurguMerlin tułał się po świecie przez wiele lat, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że Albion przepadł razem ze śmiercią Artura. W pewnym momencie nawet udało mu się z tym pogodzić. Ba, zaczął nawet powoli zapominać, kim był i kogo znał. Tak przynajm...