XXXIV.

42 9 2
                                    

Rhys powiedział poprzedniego dnia, że meytrejska pustynia nie mogła być aż tak wielka, by nie zdołali jej przebyć... Ale nie wiedział wówczas, jak bardzo się mylił.

Noc minęła im spokojnie, ale Lavender niemal zamarzł w swoim namiocie, kiedy Deryńczyk go opuścił, aby zmienić wartę. Tak jak poprzedniego dnia, wyruszyli o świcie, żeby przebyć jak największy dystans w znośnej temperaturze, zanim słońce stało się dla nich wręcz mordercze. Przez moment rozważali, czy może nie powinni podróżować nocą, a odpoczywać w dzień, jednak zgodnie stwierdzili, że jakikolwiek dłuższy postój w tym palącym słońcu nie można było nazwać odpoczynkiem. Kiedy byli w ruchu, nie paliło ich aż tak bardzo... A przynajmniej tak im się wydawało.

Noce były równie ciężkie do zniesienia. Wahania temperatur były ogromne, a po zmierzchu potrafiły spaść niemal do zera stopni. To sprawiało, że kiepsko się wysypiali, a do tego budzili się z bólami mięśni i głowy. Rhyssein każdej nocy starał się oszacować ich dokładne położenie na podstawie nieba, wyznaczając kierunek północny odpowiednio ułożonymi w piasku przedmiotami, ale kiedy budzili się o poranku, wszystko znajdowało się w innej konfiguracji przez poruszane wiatrem wydmy. To tylko ich zniechęcało.

Oszczędzali przede wszystkim wodę, więc to prowiant skończył im się jako pierwszy. Jeran swoje ostatnie jabłko oddał po połowie Cadoganowi oraz Callisto. Koci Milo także nie miał już co jeść, ale książę zaczął wierzyć, że faktycznie był lepiej przystosowany do tych warunków niż oni. Gdy zaczął doskwierać im głód, a także przez coraz gorszy upał, zaczęli pić coraz więcej wody... Aż w końcu się skończyła.

– Woda... już nie ma – wychrypiał Jera, gdy zatrzymali się na moment pośrodku pustyni, aby napić się z ostatniego bukłaku, który im pozostał.

Tylko książę zdążył się napić, choć tych paru kropli, które poczuł na języku, wcale nie można było nazwać piciem. Lavender skrzywił się i uniósł rękę, aby otrzeć pot z czoła. Wszyscy byli tak bardzo zmęczeni oraz spragnieni... Także zwierzęta.

– To nic – powiedział Milo ochrypłym, drżącym głosem. – Może niedługo zdobędziemy wodę – dodał, podnosząc wzrok ponad głowę Jery. Nie był w stanie spojrzeć księciu w oczy.

Jera przełknął głośno, choć jego gardło wciąż było suche i spragnione. Zapiął bukłak na miejsce, zanim oparł się o pierś Milo, oddychając głęboko.

– Jak daleko jeszcze musimy iść na północ...? – Wymamrotał sam do siebie.

Milo milczał, czując coraz większy ciężar na piersi. Wiedział, że zawiódł. Samego siebie, Rhysa, nawet Lavender, a przede wszystkim... Jerę.

– Nie wiem – wyszeptał ledwo zrozumiale.

Słysząc to, książę poczuł nieprzyjemny ucisk w piersi. Obrócił się przez ramię, pomimo ostrego słońca spoglądając na trzymającego się bardziej z tyłu Rhysa. Ich konie dawały radę, ale siwy ogier z Adeliyi już ledwo się trzymał.

– Rhys, gdzie my jesteśmy? – Zapytał, czując niemożliwą do przełknięcia gulę w gardle. – Na pewno zmierzamy na północ?

Kapitan zatrzymał swojego konia, który opuścił łeb nisko, niemal do samej ziemi. Wyciągnął starą mapę wręczoną im przez Diona, na której zaznaczone mieli ostatnie meytrejskie miasto, z którego wyruszyli. Biorąc pod uwagę kierunek, który obrali, przybliżony rozmiar pustyni wyrysowany na mapie oraz ich tempo... Wiedział, że już dawno powinni zostawić te piekielne piaski za sobą. Właśnie dlatego milczał, nie potrafiąc odpowiedzieć księciu.

– Jak to "gdzie"? – Podłapał Lavender, a Callisto zbliżyła się do Cadogana. – Zgubiliśmy się.

Rhyssein prychnął na to pod nosem, zaciskając palce na mapie.

Zapach malin [bxb]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz