XXXVII.

24 6 0
                                    

Suloci, którzy za nimi gonili, nie mieli najmniejszych szans na to, by ich dopaść. Zabrali bowiem wszystkie konie, pozostawiając jedynie wielbłądy, które w żadnym wypadku nie były w stanie ich dogonić. Po krótkim galopie pośród ostatnich skalnych korytarzy, w końcu wypadli na rozgrzaną pustynię, a zachodzące słońce wręcz oślepiło Jerę. Te kilka dni spędzonych w półmroku zdecydowanie odcisnęło na nim piętno.

Po większości niewolników nie było nawet śladu. Gdy dotarli do Rhysa oraz Milo, okazało się, że towarzyszyła im zaledwie jedna kobieta oraz mężczyzna. Nkosi.

– Dlaczego nie uciekacie? – Zapytał po parsku Jera, wiedząc już, że niewolnik go zrozumie.

– Nkosi czekać na pan – odpowiedział mu czarnoskóry, wpatrując się w niego z widocznym szacunkiem w spojrzeniu.

– Nie jestem twoim panem – odpowiedział natychmiast Jera, kręcąc głową. – Jesteście wolni. Możecie wracać do domu.

– Pan ocalić życie Nkosi – przypomniał mu. – Dwa razy. Nkosi mieć dług. Musieć go spłacić.

– Wyruszcie więc z nami – przerwał im Milo, nawet się nad tym nie zastanawiając... Ale wiedział, że na tej piekielnej pustyni przyda im się każde wsparcie. – Musimy uciekać, zanim zdołają nas dogonić – dodał, patrząc na Jerę, zanim ścisnął boki Callisto i ruszył razem z Rhysem. Lavender, wyjątkowo bez słowa, ruszył za nimi.

Galopowali przez pustynię bez tchu przez najbliższy czas, dopóki słońce niemal całkowicie nie zaszło. Zamierzali podróżować dalej przez noc, jednak temperatura gwałtownie zaczęła spadać, kiedy pojawił się wzbierający na sile wiatr. Zatrzymali się na moment, widząc na horyzoncie coś jakby gęstą mgłę.

– Złe duchy pustynia – oznajmił Nkosi, hamując gwałtownie swojego konia.

– Musimy odbić i to ominąć – wymamrotał Rhys. – Nie możemy się zatrzymywać.

– Tylko biała twarz chcieć móc wyprzedzić burza – stwierdził z rozbawieniem ciemnoskóry.

– Owszem, tylko on jest do tego zdolny – wtrącił się Lavender, po raz pierwszy przenosząc niepewne spojrzenie na Rhysa.

– Jak najlepiej będzie uchronić się przed złymi duchami, Nkosi? – Zapytał Milo.

– Nkosi pokazać – obiecał czarnoskóry.

Przeszli jeszcze kawałek, aby schować się pomiędzy wydmami. Tam rozbili namiot, korzystając z rzeczy, które ukradli z kryjówki Sulotów. Przywiązali konie razem, końcówkę liny umieszczając wewnątrz namiotów, aby ktoś bez ustanku jej pilnował. Zmieścili się wszyscy, siedząc dość ciasno obok siebie, a gepard położył się Jerze oraz Milo na kolanach.

– Co ona robi? – Zapytał cicho książę, kiedy siedzieli już razem, a kobieta zaczęła rysować palcami w piasku, mamrocząc przy tym powtarzające się zdania w nieznanym mu języku.

– Khwezi prosić złe duchy, żeby odejść – wyjaśnił Nkosi.

Ludzki Milo obserwował kobietę, ale już po chwili przekrzywił głowę i oparł ją o głowę Jery, oddychając głęboko. Obok niego siedział, w pozycji wręcz półleżącej, Rhys, a na końcu Lavender, z kolanami wciśniętymi pod brodę. Był zaskakująco cichy... Wręcz niemożliwie cichy.

Rhyssein, choć był tak bardzo zmęczony, przez cały ten czas miał Lavender na oku. Widział, jak bardzo... inny był. Jakby te kilka dni zupełnie go zmieniło. Lub może raczej...

– Kim była ta kobieta? – Ośmielił się zapytać, ochrypłym głosem.

Minęła chwila, zanim rudowłosy podniósł głowę i spojrzał na Deryńczyka. W jego zielonych oczach brakowało blasku.

Zapach malin [bxb]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz