#29 Zimno, zimniej, najzimniej

91 18 10
                                    

Widzieliście kiedyś bożonarodzeniową pocztówkę, na której betlejemska szopka ugina się pod ciężarem śniegu, wejście powinno być teoretycznie zasypane po pas, a choinki na to białe ostrosłupy? Nieodłącznym elementem takiej szopki jest oczywiście roześmiany zestaw: wesoły, acz zestarzały święty Józef, uśmiechnięta Maryja ubrana koniecznie na niebiesko i mały Jezus wyglądający raczej jak larwa gąsienicy niż jak dziecko, najczęściej leżący na sianie.

Teraz was zdziwię. Po pierwsze i najważniejsze, w Betlejem nie pada śnieg. Po drugie, nie rosną tam choinki. A po trzecie, zakładając, źe śnieg i choinki jednak występują w klimacie zwrotnikowym, nie da się być w tak diabelsko dobrym humorze, kiedy śnieg sięga ci do pasa. W najlepszym razie.

Otóż musicie wiedzieć, że gdy wyszłam z jaskini, spadła na mnie ogromna czapa śniegu, pokrywając zimnym puchem głowę i generalnie całe ciało. Potem, jako że nikt mnie nie asekurował, a kolorowe plamy zlały się w jedną - białą, wpadłam w zaspę po brzuch. Teraz jest lepiej. Udało nam się wspiąć nieco wyżej, gdzie śniegu jest mniej (tylko po kolana) i Natasha z zapałem studiuje mapę.

- Rosemary, Austin, zgubiliśmy się - oświadcza po chwili.

Super. Śnieg, utrata wzroku, śnieg, zimno, jeszcze raz śnieg... I zgubienie się. Ale mamy farta.

- To znaczy tam jest szlak... - dziewczyna wskazuje głową na szczyt wzniesienia za naszymi plecami. - Wczoraj musiała być tam ścieżka, ale dzisiaj... Śnieg ją zasypał i obawiam się...

- Że będziemy musieli ją jakoś obejść - kończę i prycham pod nosem.

- A zatem ruszajmy! - woła Austin z entuzjazmem nasączonym sarkazmem i chwyta mnie za rękę, żeby pomóc mi iść.

Jak się dobrze zastanowić, jeszcze niedawno gest chwycenia mnie za rękę przez chłopaka, który mi się podoba był czymś wspaniałym. Teraz, po tym wszystkim, jest to nieodłączny element mojej ślepej, niepełnosprawnej codzienności. Gdy czuję mocny uścisk jego dłoni, jest to dla mnie sygnał do marszu, oznaka wsparcia, okazanie pomocy... Ale nie wywołuje to motyli w brzuchu ani poplątania języka. Nie dzieje się nic nadzwyczajnego... Czy to źle? Czy powinniśmy się do siebie przyzwyczajać, czy może są to pierwsze oznaki friendzone?

Wzdrygam się na tę myśl. Ale po chwili pojawiają się kolejne wątpliwości: a może rozwiązanie "tylko przyjaciele" byłoby lepszym wyjściem? Czy jest sens brnąć w związek na odległość? Czy... Czy można to nazwać związkiem?

Wzdycham cicho i ściskam nieco mocniej rękę chłopaka, ale on tego nie zauważa. Idziemy dalej, w ciszy, przytłaczającym wręcz milczeniu. Para? Przyjaciele? A może... rodzina?

Wędrówka jest monotonna. Kroki urozmaicone skrzypieniem śniegu - po kilku godzinach może się znudzić. Chociaż najpierw starałam się umilić sobie jakoś czas wyobrażając sobie malowniczy krajobraz dookoła mnie, marsz i tak nie jest w żadnym stopniu ciekawy. Zwłaszcza, gdy widzi się tylko niebieską plamę nad sobą i biel... wszędzie indziej.

W końcu jednak udaje mi się dopatrzeć jakichś zmiennych elementów w naszej podróży. Temperatura. Wszechobecny, wszędobylski mróz sprawia wrażenie, jakby uwziął się na nas i postanowił umilić drogę.

Za takie umilanie to ja, przepraszam bardzo, dziękuję.

Z każdym krokiem temperatura zdaje się spadać. Dosłownie. Jeszcze minutę temu pocierałem o siebie dłonie, żeby przywrócić im stałą temperaturę. Teraz nie mam w nich czucia, a ich kolor przypomina kwitnące wrzosy.

Niezbyt trafne porównanie, gdy maszeruje się pokrytymi śniegiem i lodem szczytami gór, ale cóż. Taki mamy klimat.

•••

QuatronOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz