PEREGRINE
– Minął tydzień – powiedział Reef.– Zamierzasz kiedyś o tym porozmawiać? Perry oparł łokcie na stole.Reszta plemienia opuściła kantynę po kolacji, pozostawiając ich samych.Dobiegała do nich muzyka świerszczy, a z ukosa do pomieszczenia wdzierały się snopy chłodnego eterowego światła, rozjaśniając ciemne pomieszczenie. Perry raz po raz przejeżdżał palcem przez płomień stojącej na stole świecy, igrając z ogniem.Kiedy robił to zbyt wolno, bolało.Sztuczka polegała na tym, by robić to szybko.Nie przestawać. – Nie, nie zamierzam – odpowiedział, nie spuszczając oczu z płomienia. Przez ostatnich kilka dni wypatroszył i oczyścił z łusek tyle ryb, że palce przesiąkły mu zapachem morza.Siedział wraz z nocną wartą tak długo, aż przestawał wyraźnie widzieć.Naprawił płot, drabinę, dach.Nie mógł żądać od Fal, by pracowały dzień i noc, jeśli sam tego nie robił. Reef skrzyżował ramiona. – Plemię zwróciłoby się przeciw tobie, gdybyś wyruszył razem z nią.Tak samo gdyby tu została.Była bystra.Przewidziała to.To nie mogła być dla niej łatwa decyzja, ale postąpiła słusznie. Perry podniósł wzrok.Reef patrzył wprost na niego.W świetle świecy blizna na jego policzku wydawała się głębsza, przez co jego twarz nabrała okrutnego wyrazu. – Co ty robisz, Reef? – Próbuję upuścić z ciebie jad.Masz go w sobie, tak jak ona tamtej nocy.Nie możesz tak żyć, Perry. – Mogę.Pewnie, że mogę.Nie obchodzi mnie, co chciała osiągnąć, dlaczego to zrobiła i czy to słuszne, czy nie, rozumiesz? – Rozumiem – przytaknął Reef. – Nie mam nic więcej do powiedzenia.– Co komu daje próżne gadanie? To i tak niczego nie zmieni. – W porządku – powiedział Reef. Perry oparł się na krześle.Napił się i skrzywił.Woda w studni nie poprawiła się jeszcze po ostatniej burzy i nadal smakowała jak popiół.Eter miał wpływ na wszystko.Niszczył ich jedzenie i palił drewno na opał,
zanim zdążyło się znaleźć w kominkach plemienia.Przenikał nawet do wody. Jedyne, co Perry mógł zrobić, to wysłać wiadomość do Marrona.Teraz nic mu już nie pozostało.Nie było sposobu, by wydostać Talona z Reverie.Mógł jedynie czekać na powrót Roara i Arii i próbować uchronić plemię od śmierci głodowej, ale to mu nie wystarczało. Perry potarł dłonią tył głowy i westchnął. – Powiedzieć ci coś? – Jasne. – Czuję się jak starzec, Reef.Czuję się jak ty. – Nie jest łatwo, co staruszku? – odparł Reef z uśmiechem. – Mogłoby być łatwiej.– Perry spojrzał na swój łuk oparty o ścianę.Kiedy używał go po raz ostatni? Jego ramię w pełni już się wygoiło i teraz miał na to czas.Mógłby zdobyć trochę pożywienia.Zwykle mu się to udawało. – Chcesz pójść na polowanie? – zapytał, czując niespodziewany przypływ energii.Nagle polowanie wydało mu się świetnym pomysłem. – Teraz? – odparł Reef zaskoczony.Było późno.Dochodziła północ.– Myślałem, że jesteś zmęczony. – Już nie.– Perry ściągnął z szyi łańcuch Wodza Krwi i wrzucił go do torby.Spodziewał się, że Reef zacznie się sprzeciwiać, i wiedział, co na to odpowiedzieć.Nie będzie stawiał głośnych kroków i wcale nie jest za jasno, by poruszać się niezauważenie.Ale Reef wstał tylko i pogodnie się uśmiechnął. – Chodźmy zapolować. Wypełnili swoje kołczany i wybiegli z wioski.Odmeldowali się Haydenowi, Hyde’owi i Twigowi, którzy czuwali na wschodnim posterunku, po czym zwolnili i normalnym krokiem zboczyli ze szlaku w gęsty las.Gdy przeszli ponad sto kroków, zaczęli tropić. Z dala od wioski Perry poczuł, jak jego ciało rozluźnia się w poczuciu ulgi.Robił głębokie wdechy, czując, jak eter kłuje go i szczypie.Spojrzawszy na niebo, dostrzegł to samo jaśniejące pasmo, które przez ostatni tydzień straszyło ich burzą.Z jego powodu las skąpany był w chłodnej poświacie.Perry poczuł woń nadmorskiej bryzy, która niosła ze sobą zapach zwierzyny, ale maskowała jego własny.Szedł cicho, wyszukując zapachów, wpatrując się w las, czując więcej energii niż przez całe ostatnie tygodnie. Wiatr przycichł i Perry zauważył, jak cicha i spokojna jest noc i jak głośne wydają się jego kroki.Spojrzał w górę, spodziewając się burzy, ale
prądy eteru pozostawały niezmienne.Reef podszedł do niego, kręcąc głową. – Nic nie czuję.Wiewiórki.Lis, ale to bardzo stary trop.Nic wartego zachodu.O co chodzi, Perry? – Nie wiem.– Wiatr znów się wzmógł, poruszając gałęziami z delikatnym szelestem.W chłodnej woni nocy wyłapał zapachy ludzi.Poczuł przeszywający strach, który rozszedł się po całym jego ciele. – Reef. – Też to czuję – odezwał się Reef, klnąc pod nosem. Pobiegli co sił w nogach do wschodniego posterunku.Ze skał będą mieli lepszy widok.Twig, z obłędem w oczach, dobiegł do nich, zanim dotarli na miejsce. – Szukałem was.Hyde ostrzega już wioskę. – Słyszysz ich? – zapytał Perry. Twig pokiwał głową. – Słyszę konie w pełnym galopie.Tętent jest cichszy. Perry zrzucił łuk. – Zrobimy tu zaporę i spróbujemy spowolnić atak. Szybko nadciągająca grupa w środku nocy mogła oznaczać tylko jedno – napad.Perry musiał działać tak, by zyskać dla plemienia trochę czasu. – Stańcie bliżej – powiedział do Haydena i Reefa.– Ja zostanę tu.Będę miał większy zasięg.– Wiedział, że jest najmocniejszym łucznikiem w ich grupie, a jego oczy najlepiej widzą po zmroku. Rozbiegli się, znajdując schronienie pomiędzy drzewami i skałami.Perry miał wrażenie, że uderzenia jego serca to ciosy pięścią.Porośnięta trawą łąka poniżej była spokojna i cicha jak spowita w świetle księżyca tafla jeziora. Czy Wylan powracał z większym oddziałem, by przejąć wioskę? Czy plemiona Róż i Nocy atakowały ją niezliczoną hordą? Niespodziewanie Perry pomyślał o Arii na łóżku w sypialni Vale’a, a potem o Talonie porwanym przez poduszkowiec.Żadnego z nich nie uchronił przed złem.Tym razem nie mógł zawieść Fal. Jego myśli rozpierzchły się, kiedy poczuł, jak drży pod nim ziemia.Naciągnął strzałę, poczuwszy, że z chwilą gdy wyciągnął łuk, instynkt przejmuje nad nim kontrolę.Chwilę później spomiędzy drzew wyłonili się pierwsi jeźdźcy.Perry wycelował w mężczyznę pośrodku szarży i zwolnił cięciwę.Strzała trafiła prosto w pierś jeźdźca.Perry naciągnął kolejną strzałę, jeszcze zanim tamten spadł z konia.Wycelował i strzelił.Kolejny
mężczyzna padł na ziemię. Bojowe okrzyki atakujących rozdzierające ciszę nocy sprawiały, że Perry’emu zjeżyły się włosy na karku.Zobaczył około trzydziestu konnych i teraz słyszał w końcu świst przemykających koło niego strzał.Ignorując je, skoncentrował się na mierzeniu w najbliższych jeźdźców.Wypuszczał strzałę za strzałą, aż opróżnił swój kołczan i kołczan Reefa, tylko raz pudłując przez – jak był przekonany – zepsutą lotkę. Opuścił łuk i spojrzał na Haydena, który mierząc wzrokiem równinę, szukał kolejnego celu.Nikt się jednak nie zjawił oprócz koni galopujących bez jeźdźców. To nie był koniec.W kilka sekund później z lasu wyłoniło się morze pieszych wojowników. – Próbujcie ich powstrzymać tak długo, jak dacie radę – zawołał Perry do Haydena i Twiga, po czym pędem ruszył z Reefem w stronę wioski.Biegli ile sił, każdym krokiem wzbijając tumany kurzu, wciąż mobilizując się do przyspieszania.W końcu ich oczom ukazała się wioska, w której ludzie wspinali się na dachy i zasuwali bramy pomiędzy domostwami. Perry wbiegł na centralny plac.Na dachu kantyny stała Brooke z łukiem w dłoni. – Łucznicy na górę! – krzyczała.– Łucznicy na dach! Ludzie pompowali wodę ze studni i rozlewali ją do wiader, przygotowując się na wypadek pożaru.Zgromadzili zwierzęta wewnątrz murów.Wszyscy poruszali się i zachowywali tak, jak wcześniej ćwiczyli. Perry wspiął się na dach kantyny.W bladej szarówce nadciągającego świtu dostrzegł na horyzoncie rój mężczyzn wdzierających się w górę zbocza.Byli nieco ponad pół kilometra od wioski, zwarta zgraja dwustu osób.Fortyfikacja Fal była wzmocniona, ale kiedy Perry dostrzegł wściekłą hordę zbliżającą się w stronę wioski, nie był pewien, czy będą w stanie ją odeprzeć. Dosięgła ich pierwsza fala strzał, łamiąc dachówki z gwałtownym trzaskiem.Przy jego boku pojawił się Twig z pełnym kołczanem i tarczą do ochrony.Perry chwycił łuk i przyjął pozycję, by bronić swojego domu.Robił to już wiele razy, ale nigdy jako przywódca plemienia.Ta świadomość owładnęła nim niczym nagły napad szaleństwa, spowalniając czas i sprawiając, że każdy jego ruch stawał się kompletny, skuteczny, pewny. Rozproszony ogień rozjaśniał nadciągający świt.Tuż przy nim przeleciała zapalona strzała, lądując na skrzyniach przy kantynie.Perry
wycelował w łuczników, którzy próbowali podpalić wioskę.Jego strzały wraz ze strzałami Brooke oraz pozostałych łuczników Fal przecięły szarżujący tłum.Niektórzy z napastników wpadli w wilcze doły pułapki, ale nadal zbliżali się do wioski w zbyt dużej liczbie.Podzielili się na mniejsze bandy i rozprzestrzenili, by otoczyć wioskę z wszystkich stron. Ludzie wspinali się na bramę i próbowali rozrąbać ją siekierami.Perry wypuścił ostatnią strzałę, przeszywając na wylot jednego z napastników.To za mało.Za późno.Usłyszał trzask rozpadających się wrót, które otwarły najeźdźcom drogę do środka.Włamano się do ich domu, który teraz płonął.Ze stajni, tak jak ze skrzyń przy kantynie, unosił się dym. Perry zszedł z dachu i zeskakując z drabiny, wyciągnął nóż, który wbił w brzuch przebiegającemu obok mężczyźnie.Dobiegał go krzyk znajomych głosów.Słyszał je niewyraźnie, nie myśląc o niczym innym, tylko o tym, by znaleźć kolejnego człowieka, którego mógłby pokonać, wykorzystawszy moment jego zawahania, jeden fałszywy krok. Od czasu do czasu przed oczami migał mu Reef, a jego warkocze wirowały tak szybko, że rozmazane robiły się niemal niewidzialne.Widział Grena i Beara.Rowana, który nie chciał się uczyć, jak walczyć.Molly, która całe życie poświęciła leczeniu ran. Kątem oka Perry zauważył czarną czapkę.Cinder.Mężczyzna z warkoczami podobnymi do Reefowych chwycił go za ramiona i podniósł do góry.Perry obserwował, jak Cinder skulił się bezsilny, choć zupełnie taki nie był.Nikt z tu obecnych nie miał w sobie podobnej potęgi, ale Cinder zachowywał się biernie i nie próbował się bronić.Willow rzuciła się w tę stronę i wbiła nóż w nogę mężczyzny.Wzięła Cindera za rękę i pociągnęła za sobą, by schronić się w najbliższym domu. Napastnik z metalowymi ćwiekami wokół oczu zauważył Perry’ego i rzucił się w jego stronę z uniesionym toporem.Perry miał tylko nóż, którym nie mógł walczyć przeciw toporowi.Kiedy dzieliło ich tylko kilka kroków, napastnik dostał strzałą w głowę, co niemal poderwało go z ziemi.Rozległ się odgłos niczym trzask łamiącej się dachówki.Ciało mężczyzny i siekiera głucho uderzyły o ziemię.Perry zobaczył na dachu Hyde’a.Jego cięciwa drżała z napięcia. Perry odwrócił się zwinnie i powrócił do walki, gdy nagle usłyszał, jak ktoś wzywa do odwrotu.Napastnicy od razu zareagowali na komendę i tłum w wiosce zaczął rzednąć. W pełnym oszołomieniu Perry patrzył, jak intruzi wycofują się za bramy wioski, którą napadli niespełna godzinę temu.Niektórzy nieśli ze
sobą worki z żywnością lub innymi dobrami.Z dachów Hyde i Hayden celowali do nich, próbując zmusić, by porzucili zdobycze i uciekali. Kiedy zniknął ostatni z nich, Perry rozejrzał się po centralnym placu.Należało ugasić pożary.Skrzynki przy kantynie martwiły go najbardziej.Zlecił to Reefowi, a następnie wysłał Twiga, by śledził napastników i upewnił się, że nie planują kolejnego podejścia.Potem znów rozejrzał się wokół.Wszędzie leżały ciała. Perry szukał między nimi rannych i wezwał Molly, by opatrzyła tych, których obrażenia były najcięższe.Naliczył dwudziestu dziewięciu zabitych.Wszyscy należeli do wrogiej hordy.Nikt z jego ludzi nie zginął.Szesnaście osób odniosło rany, dziesięciu rannych należało do Fal.Bear miał ciętą ranę na ramieniu, ale nie zagrażała ona jego życiu.Rowan potrzebował szycia rany na głowie.Więcej osób odniosło drobne obrażenia – były to złamania, zmiażdżone palce, stłuczenia, oparzenia, ale nic śmiertelnie groźnego. Wiedząc, że wszyscy przeżyli, Perry przeszedł przez wyłamane wrota poza teren wioski, gdzie na kolana powaliła go fala ulgi.Zagłębiając ręce w ziemi, poczuł, jak jego ciało pulsuje jej rytmem, i ogarnął go spokój. Kiedy wstał, jego uwagę przykuł słup jasności na wschodzie i zachodzie.Były to uderzające z nieba eterowe leje.Przez chwilę wpatrywał się w odległe burze, próbując oswoić się z tym, że jego ziemia płonie.Obronił wioskę przed ludzkim atakiem, ale eter był wrogiem zbyt mocarnym, by z nim zwyciężyć.Perry nie mógł pozwolić, by go to przytłoczyło.Dziś wygrał i nic nie mogło mu odebrać tego zwycięstwa. Powrócił do centrum wioski, by zająć się ofiarami.Najpierw wraz z innymi pozbawił ciała wszelkich wartościowych rzeczy.Plemieniu przydadzą się paski, buty i broń.Następnie ludzie ładowali ciała na wóz i wywozili je polną drogą prowadzącą z wioski.Na plaży uformowali z drewna stos pogrzebowy.Kiedy był gotowy, Perry rzucił w niego pochodnię, wypowiadając słowa, które miały uwolnić dusze zmarłych w eter.Zrobił to ku własnemu zaskoczeniu.Ani teraz, po zakończonej walce, ani w jej trakcie ręka choćby na chwilę mu się nie zawahała, a głos nie zadrżał.Było późne popołudnie, kiedy drogą między wydmami ruszył z powrotem do wioski.Nogi trzęsły mu się ze zmęczenia.Perry zwolnił kroku, a Reef dopasował się do jego tempa.Pozwolili pozostałym ich wyprzedzić. Koszula Perry’ego była brudna od krwi, a jego pięści pulsowały z bólu i był prawie pewien, że znów złamał sobie nos, ale Reefowi udało
się wyjść z tego starcia bez zadrapania.Perry nie wiedział, jak on to zrobił.Widział, że Reef walczy tak samo zaciekle jak on sam, a może nawet bardziej. – Co robiłeś dziś rano? – zapytał. – Spałem do późna, a ty? – odparł Reef z uśmiechem. – Czytałem książkę. Reef pokręcił głową. – Nie wierzę ci.Kiedy czytasz, wyglądasz gorzej.– Na chwilę zamilkł, a z jego twarzy znikł dobry nastrój.– Dziś nam się upiekło.Większość tych ludzi nie miała pojęcia, jak walczyć. Reef miał rację.Najeźdźcy byli zdesperowani i działali chaotycznie.Falom nie poszczęści się tak po raz drugi. – Masz jakieś przypuszczenia, skąd pochodzili? – zapytał Perry. – Z południa.Sami stracili wioskę kilka tygodni temu.Maruder wydobył to z jednego z rannych, zanim porzucił go gdzieś poza naszym terytorium.Szukali schronienia.Przypuszczam, że usłyszeli pogłoski o tym, jak nas teraz mało, i postanowili spróbować.Nie będą ostatni.– Reef lekko przechylił głowę, spoglądając na Perry’ego.– Wiesz, że pewnie byś tu ze mną nie szedł, gdybyś miał na sobie łańcuch? Byłbyś ich głównym celem.Kiedy załatwisz wodza, reszta to łatwizna. Perry zatrzymał się i dotknął szyi, czując brak otaczającego ją ciężaru.Wtedy zauważył, że Reef niesie jego torbę. – Jest tutaj – powiedział, podając ją Perry’emu.– To takie dziwne, Peregrine.Czasem wiesz, że coś się wydarzy, zanim ktokolwiek zacznie przypuszczać. – Chyba nie – odparł Perry, biorąc torbę z rąk przyjaciela.– Gdybym umiał przewidzieć przyszłość, uniknąłbym wielu rzeczy.– Wyciągnął łańcuch i przez chwilę trzymał go w dłoniach, czując przez niego łączność z bratem i ojcem. – Nazywają cię bohaterem – powiedział Reef.– Słyszałem to już kilka razy. Naprawdę? Perry nałożył łańcuch przez głowę. – Kiedyś musiało to nastąpić – zażartował, choć nie uważał, by to, co zrobił dziś, różniło się od próby uratowania Starego Willa. Zastali plemię zgromadzone w centrum wioski.Ludzie otoczyli go kołem.Na środek wioski wylano wiadra wody, a mimo to błoto pod jego stopami nadal nosiło ślady popiołu i krwi.Reef, który stał tuż przy nim, chrząknął cicho w reakcji na intensywny zapach, który wisiał w powietrzu.Czysty strach był ciężki do zniesienia.
Perry wiedział, że plemię potrzebuje zapewnień.Ludzie pragną, by powiedzieć im, że teraz są już bezpieczni, że najgorsze za nimi, ale nie mógł tego zrobić.Napadnie ich kolejne plemię.Nadciągnie następna eterowa burza.Nie mógł ich okłamać i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.Zresztą kiepsko sobie radził z przemowami.Jeśli miał coś prawdziwego i ważnego do powiedzenia, wolał powiedzieć to komuś w oczy. – Nadal jesteśmy w stanie nadrobić pracę dzisiejszego dnia – powiedział, odchrząknąwszy. Ludzie niepewnie spoglądali na siebie nawzajem, po czym po chwili rozeszli się, by naprawić główną bramę i dachy oraz zająć się wszelkimi pozostałymi usterkami. – Dobra robota – szepnął mu Reef. Perry pokiwał głową.Praca pomoże wszystkim odzyskać równowagę i uspokoi ich lepiej niż jakakolwiek przemowa. Nadeszła pora na wykonanie własnego zadania.Rozpoczął od zachodniej granicy terytorium i ruszył na wschód.W stajniach, na polach, na przystani napotykał członków Fal, spoglądał im w oczy i mówił, że jest dumny z tego, jak sobie dziś poradzili. Późną nocą, kiedy w wiosce zapadła cisza, Perry wdrapał się na dach swojego domu.Zacisnął palce wokół grubego łańcucha na szyi i ściskał go, aż chłodny metal zagrzał się w jego dłoni.Po raz pierwszy w życiu czuł się jak Wódz Krwi.