PEREGRINE
Po powrocie z plaży Perry wspiął się na dach swojego domu i patrzył, jak na niebie kotłuje się eter.Kiedy Kirra sobie poszła, wskoczył do morza, czując, że musi zmyć z siebie jej zapach.Przedzierał się przez fale, aż poczuł, jak pieką go mięśnie ramion, po czym wrócił do wioski.Był zmęczony, ale w głowie w końcu miał jasność. Kiedy położył się na dachówkach, nadal czuł w sobie ruchy fal.Zamknął oczy i pogrążył się w zamazanych wspomnieniach. Przypomniał sobie dzień, kiedy ojciec zabrał go na polowanie tego samego popołudnia, gdy urodził się Talon.Perry miał wtedy jedenaście lat.Dzień był ciepły, a bryza sprawiała wrażenie delikatnej niczym oddech.Perry pamiętał odgłos ciężkich i pewnych kroków ojca, kiedy szli przez las. Minęły godziny, zanim Perry zdał sobie sprawę, że ojciec nie tropił zwierzyny i nie zwracał uwagi na zapachy.Zatrzymał się nagle i uklęknął, spoglądając Perry’emu w oczy w rzadki dla siebie sposób.Na jego czole tańczyły plamki światła.Powiedział wtedy Perry’emu, że miłość jest jak morskie fale, czasem delikatna i dobra, czasem gwałtowna i straszna, ale nie ma końca, jest silniejsza niż niebo i ziemia, i wszystko, co je dzieli. – Mam nadzieję, że pewnego dnia – dodał ojciec – zrozumiesz, o czym mówię, i mi wybaczysz. Perry wiedział, jak to jest każdego dnia kłaść się do łóżka w poczuciu winy.Nie było nic boleśniejszego, niż zranić kogoś, kogo się kocha.Perry zdał sobie sprawę, że rozumie to z powodu Vale’a.Bez względu na to, jak bardzo będzie się starał, nadejdą chwile, kiedy nie uda mu się powstrzymać tego, co gwałtowne i straszne dla jego plemienia.Dla Arii.Dla własnego brata. Leżąc na dachu, postanowił, że dzień, o którym mówił jego ojciec, właśnie nadszedł.Dziś.Teraz.I wtedy przebaczył. Burza nadeszła przed świtem, wyrywając go z głębokiego, niosącego odpoczynek snu.Eter zwijał się w spirale i jeszcze nigdy nie świecił tak jasno.Perry wstał z łóżka, czując, jak gryzący, ostry, duszny zapach drażni jego skórę.Na zachodzie leje zderzały się z ziemią.Piszczący dźwięk uderzeń grzmiał mu w uszach, kiedy gęste spirale eteru wzbijały się z powrotem w górę.Na południu dostrzegł kolejne.Nagle noc ożyła
i pulsowała światłem. – Złaź stamtąd, Perry! – krzyknął z dołu Gren.Ludzie w pośpiechu opuszczali swoje domy i przerażeni biegli do kantyny. Perry zaczął schodzić po drabinie.W połowie drogi wszystko zalała zaskakująca biel, która wprawiła powietrze w drżenie.Perry naprężył nogi, a kiedy przegapił jeden szczebel, spadł z drabiny prosto na ziemię. W centrum wioski szalał lej eteru, niszcząc dom Beara.Ziemia trzęsła się Perry’emu pod stopami.Jak sparaliżowany stał i patrzył na eksplozję pękających dachówek.Lej poderwał się w górę, a dach z hukiem zawalił z jednej strony.Perry zerwał się na nogi i popędził w stronę domu, przepychając się między ludźmi. – Bear! – krzyczał.– Molly! – Widział jedynie rumowisko głazów w dawnym miejscu drzwi i okna.Spod gruzów wydobywała się smużka dymu.Gdzieś pod spodem płonął ogień. Twig stanął przy jego boku. – Oni nadal tam są! Słyszę Beara! Ludzie zgromadzili się wokół, obserwując z przerażeniem, jak spomiędzy szczelin i pęknięć pochyłego dachu wyłaniają się płomienie.Perry pochwycił spojrzenie Reefa. – Zabierz wszystkich do kantyny! Hayden nabrał wody ze studni.Ludzie Kirry stali za nim.Gorące skłębione powietrze targało ich ubraniami. – Co mamy robić? – zapytała, jakby niezręczny moment na plaży nigdy nie miał miejsca. – Potrzebujemy więcej wody – odpowiedział.– I trzeba usunąć te kamienie. – Jeśli je ruszymy, może się zapaść reszta dachu – powiedział Gren. – Nie mamy wyboru – wrzasnął Perry.Z każdą straconą sekundą ogień się rozprzestrzeniał.Perry chwycił kamienie zburzonej ściany, przenosząc je jeden po drugim.Poczuł żar rozpalonych głazów i ogarnęła go panika.Wokół siebie wyczuwał swoich ludzi i ludzi Kirry. Sekundy mijały jak godziny.Perry spojrzał w górę i zobaczył, jak lej eteru opada w pobliżu kantyny.Siła uderzenia rzuciła go na kolana.Kiedy lej wrócił w chmury, Perry przez kilka cichych, oszołamiających sekund nie był w stanie się podnieść.Twig utkwił w nim nieobecne spojrzenie.Z jego ucha ciekła strużka krwi. – Perry! Tutaj! – zawołał Maruder, który stał kilka kroków przed nim.Hyde i Hayden wyciągali Molly spomiędzy kamieni. Perry pobiegł do niej.Z rany na jej czole sączyła się krew, ale Molly
żyła. – On nadal tam jest – powiedziała. – Wyciągnę go – obiecał Perry. Bracia poprowadzili ją do kantyny.Gdziekolwiek odwrócił się Perry, w ziemię ciskały leje. Kirra przywołała do siebie swoich ludzi, także każąc im szukać schronienia. – Próbowaliśmy – powiedziała, po czym wzruszając ramionami, odeszła.Tak łatwo zrezygnowała z pomocy tym, którzy jej potrzebowali.Których życie było zagrożone. Perry stał odwrócony do domu plecami, kiedy zawaliła się reszta dachu.W płucach zabrakło mu powietrza.Wokół niego wszędzie rozległy się krzyki. – To koniec, Perry – Twig chwycił go za ramię i pociągnął za sobą w stronę kantyny.– Musimy wejść do środka. Perry odtrącił jego dłoń. – Nie zostawię go! – Po drugiej stronie placu zauważył Reefa, który biegł w jego stronę razem z Hyde’em.Wiedział, że odciągną go siłą. Cinder podbiegł do niego razem z Willow i Pchlarzem, który szczekał u ich stóp.Chłopiec spojrzał na Perry’ego z dziką intensywnością. – Pomogę ci! – Nie! – Perry nie mógł ryzykować też życia Cindera.– Idź do kantyny. Cinder pokręcił głową. – Mogę się przydać! – Cinder, nie! Willow, zabierz go stąd. Było już za późno.Cinder znajdował się już gdzie indziej.Jego wzrok był pusty, nieświadomy panującego wokół niego chaosu.Kiedy wycofywał się w stronę centralnego placu, jego oczy zaczęły jaśnieć, a żyły eteru rozprzestrzeniły się po jego twarzy i rękach.Wokół Perry’ego rozległy się zszokowane krzyki i przekleństwa, kiedy tylko pozostali zauważyli Cindera i niebo nad nim. Ponad głowami wszystkich eter zebrał się w jeden gigantyczny wir.Powstał z niego wielki lej, który opadając na ziemię, otoczył Cindera jak mur nie do przebicia.Perry nie potrafił wydobyć z siebie głosu.Nie mógł się nawet ruszyć.Nie wiedział, jak powstrzymać Cindera. Eksplozja światła spowodowała, że jego oczy przeszył oślepiający ból.Perry znów znalazł się na ziemi i lądując na boku, osłonił głowę.
Czekał, aż jego skóra zacznie piec.Owionął go gorący podmuch wiatru, który odpychał go przez długie minuty.Potem w wiosce zapanowała nagła cisza.Perry spojrzał na niebo i zobaczył, że nie ma na nim eteru.Aż po horyzont było niebieskie i spokojne. Na środku wioski leżała mała skulona postać otoczona iskrzącym żarem.Perry podniósł się w końcu i podbiegł do chłopca.Cinder spoczywał w śmiertelnym bezruchu.Nie miał ani czapki, ani włosów.Jego pierś była kompletnie nieruchoma.