Akt 45 - Partyzant Jonah

367 48 18
                                        

To był deszczowy dzień. Jonah mimo to udał się do lasu. Potrzebował chwili dla siebie. Ciągłe przebywanie w obozie partyzantów zaczynało źle się na nim odbijać. Tak, uwielbiał ich towarzystwo... ale więcej dwuznacznych żartów Fenna już by nie ścierpiał. Zabrał ze sobą swój miecz. Bez niego nie chodził nawet załatwić potrzeby. Mgła wkradała się do lasu od strony rzeki, ale starał się wierzyć, że nie czai się wśród niej jakiś nekker czy mglak. Był prostym człowiekiem, bał się potworów.

Zatrzymał się, nasłuchując przytłaczającej ciszy. Kiedyś zapuszczanie się do lasów, gór było śmiertelnie niebezpieczne, ale najwidoczniej potwory również zaczęły swoje wędrówki przez panującą wojnę. W końcu w miejscach bitw trafiało im się sporo ciał, więc mieli sporo jedzenia. Oddalił się od obozu jeszcze bardziej. W sumie mały zwiad by nie zaszkodził. Do akcji miał jeszcze trochę czasu.

- O cholera - mruknął, dostrzegając czyjś cień między drzewami. Nie widział wyraźnie przez mgłę. Skrzydła za istotą poruszały się. - Dobra, tylko spokojnie...

Cofnął się, ale jego obecność zdradziła trzaskająca gałąź pod jego butem. Zamarł, ponownie spoglądając w stronę cienia. Gdy ten się poruszył, zauważył bardziej ludzkie kształty. Ale cień nie zbliżył się, wraz ze skrzydłami poruszały się długie włosy. Bruxa? Driada? Cień pobiegł w drugą stronę, a jego ogarnęła ciekawość, by zobaczyć, co napotkał. To było głupie. Całkowicie się zgubił. Wołanie o pomoc było jeszcze gorszym pomysłem.

Szybkie kroki nasilały się. Rozejrzał się dookoła, a potem zdusił krzyk. Coś szarego i paskudnego skoczyło na niego, ale prędko padło martwe obok. Z ciała wystawała elfia strzała. O Melitele... Scoia'tael?! Z mgły wyszły inne szare istoty, w których rozpoznał nekkery. Sięgnął po miecz, wiedząc, że jest w gorszym położeniu przez ich ilość. Wykonał niezdarny wymach. Gdyby nie strach, to pomyślałby, że wyśmiał go nekker.

Chichot stworów, czy jakikolwiek dźwięk, jaki wydawały, przeraził Jonaha. Kolejna strzała mignęła mu tuż przy policzku, a potem jej ostry koniec wbił się celnie w oko potwora. Jonah dostrzegł znajomy cień, ale tym razem widział wyraźnie - to był mężczyzna z łukiem, a to, co wziął za skrzydła to była jego czarna jak noc peleryna.

- Na ziemię - rozkazał chrapliwy głos.

A on posłuchał. 

Patrzył, jak potwory mijają go, by zaatakować jego wybawcę. Lecz on bez lęku zabijał każdego po kolei - mieczem i łukiem. Wszystko widział słabo przez mgłę, ale wiedział, że nekkery zostały pokonane. Jonah padł na kolana, a wybawca odwrócił się w jego stronę. Postąpił dwa kroki, po czym upadł i stoczył się z pagórka. Jonah wstał na równe nogi i podbiegł do bohatera. 

- Na Melitele... - szepnął, przyglądając się swojemu wybawcy. Ostrożnie go odwrócił. - Żyje, ale jest ranny...

Nie mógł go zabrać do obozu, bo sam nawet teraz nie wiedział, gdzie się znajduje, więc dźwignął go na plecy - wcale nie był taki ciężki - i ruszył na poszukiwanie najbliższej jaskini. Najlepiej opuszczonej. Zamiast tego znalazł opuszczoną chatę i po raz kolejny pomyślał, że bogowie mają go w opiece. Na złamanym łóżku ułożył ciało, a potem rozejrzał się za czymś, czym mógł napalić w prawie zrujnowanym kominku. Podszedł do mężczyzny leżącego na czymś, co kiedyś było łóżkiem i zaczął zdejmować jego płaszcz.

- Ja pierdole... to kobieta.

Rzadko widywał kobiety w akcji, wyjątkiem była Ves, ale słyszał o czarodziejkach, Meve czy choćby Lwicy z Cintry. Czuł się jednak źle z tym, że to ona go uratowała. Rana znajdowała się na jej boku. 

- Błagam, nie budź się i mnie nie zabijaj - modlił się na głos.

Wyciągnął ciemną koszulę z równie ciemnych spodni i odpiął ją. Rana nie była głęboka, ale powinna zostać prędko przemyta. W chacie nic nie było, całkowicie ogołocona z takich przedmiotów. Gdzieś w pobliżu powinna być rzeka. To będzie ciężki dzień... a dowódca go zabije za zniknięcie.

Tiernan | Vernon Roche ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz