1. Dzień narzekania.

2.2K 126 284
                                    

Media: Bea Miller - Young blood.

Bzyczenie pszczoły przedarło się przez głośne cykanie koników polnych. Opalona dłoń odruchowo wystrzeliła w okolicę ucha, puszczając przy tym źdźbło trawy, które jednak nie upadło, zostając między zębami. Opalona dłoń dziewiętnastoletniego chłopaka, który nieraz w swoim życiu nazywany był „białym murzynem".

Rozejrzał się, wyszukując wzrokiem owej natrętnej pszczoły, jednak nic nie dostrzegł. W uszach zaś znów zacykał mu koncert ukrytych w wysokich trawach koników polnych. Dodatkowo, gdy przymknął oczy, mógł wsłuchać się w subtelny dźwięk delikatnego wietrzyku, który poruszał nie tylko roślinnością, ale i wodą na sztucznym jeziorku, które się przed nim rozpościerało. Nie przychodziło tu dużo osób. Zwłaszcza wieczorami, gdy komary stawały się niesamowicie napastliwe. Było już zaś po siedemnastej – lub jak on ciągle uparcie mówił: po piątej po południu. Jego te uciążliwe, krwiopijne owady zdawały się w większości omijać, co podrzucało mu kolejną cechę do puli tych, które czyniły z niego „innego". Był inny, był dziwny. W oczach innych, we własnym odczuciu. Tak naprawdę wiedział tylko, co chciał odrzucić, nie mając przy tym pojęcia, gdzie przynależy.

Odchylił się na wyprostowanych rękach, przesuwając wcześniej okulary przeciwsłoneczne z burzy czarnych loków na nos. Jego mama szalała za jego włosami. Gęsta afro czupryna okalająca twarz o delikatnych rysach. To samo urzekło ją w jego ojcu. Tylko, że dla odmiany Thomas Weis był czarnoskóry. Tam wszystko grało, wszystko się łączyło. O sobie chłopak tego powiedzieć nie umiał. Choć może i by potrafił, może nawet nie zwróciłby na to uwagi, gdyby nie jego otoczenie. Ileż to razy drwili sobie z każdej odmienności, jaką w nim znaleźli. Z nazwiska, z czarnego ojca. A jak już z ojca to z tego, że powinien być „czekoladowy", a skoro nie jest, to jest wybrykiem natury. Ileż razy myślał sobie, że mógłby być albinosem, wtedy chociaż w tym gadaniu byłby jakiś większy sens.

Drwili sobie z tego, że miał początkowo mocny amerykański akcent, a potem z tego, że ze Stanów sprowadził się do Polski, bo przecież podobno w tę stronę nikt normalny się nie wybierał. Gdzieś w międzyczasie wpadł temat orientacji i wszystko zmieszało się w jeden pokręcony, krzywdzący worek.

Wszystko zaś poskutkowało tym, że Miłosz nie lubił tego kraju, nie czuł się jego obywatelem, nie czuł się z nim związany. Nie umiał się w pełni przystosować, mimo że już mieszkał tutaj około dziewięciu lat. Nie miał również pojęcia czy byłby w stanie odnaleźć się w Stanach, gdyby przyszło mu tam teraz wrócić. Czuł jednak w sobie bunt. Chroniczny wieloletni bunt, który w większości tłamsił w sobie, pozwalając by wydostawał się jedynie w postaci drobiazgów. Jak choćby niechęć do polskiej wersji swojego imienia, którą zamieniał gdy tylko mógł na tę, która bardziej mu odpowiadała, której używał w Lewes.

– Hej, Milo!

Pokręcił głową, by zaraz kichnąć, gdy włosy „intruza" załaskotały go po nosie. Opadł na trawę, pociągając go za sobą w akompaniamencie cichego pisku, zmieszanego z głośnym śmiechem.

– Hej, Chi-Chi – odpowiedział, odwracając głowę w jej stronę.

Chita Mochnik była jego przyjaciółką właściwie odkąd dołączył do jej klasy jeszcze w szkole podstawowej. To ona znalazła jego, gdy jako zagubiony chłopczyk tkwił w kręgu ciekawskich, którzy urządzili sobie „100 pytań do...". Chwyciła go wtedy pod rękę i oznajmiwszy, że, jako menadżer gwiazdy kończy tę konferencję prasową, pociągnęła piętro niżej, pod schody, tuż obok wejścia do szatni, gdzie miała swój mały kąt, do którego udawała się, gdy chciała odciąć się od tych wszystkich irytujących dzieciaków. A czasem po prostu zawieruszali się tam razem z Jaśkiem, żeby w spokoju podelektować się żelowymi dżdżownicami.

Równolegli I : Koń i sokolicaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz