"Mornings like these..."

481 43 2
                                    

     Do tej pory każdy poranek był taki sam. Teraz każdy z nich obfitował w nowe niespodzianki. Wcześniej każdy był taki zwykły, nie był w stanie niczym go zaskoczyć. Teraz nie wiedział czego się może spodziewać, gdy tylko otworzy oczy. I w pewnym sensie cieszyło go to. W przeszłości wykształcił w sobie nawyk, by być wiecznie czujnym, by w razie czego móc się obronić, gdy zajdzie taka potrzeba. A już szczególnie, podczas snu. Teraz ten nawyk odszedł w niepamięć, bo codziennie budził się w poczuciu bezpieczeństwa, że nic mu nie grozi. Nareszcie mógł naprawdę przestać się obawiać. Nigdy wcześniej nie czuł się tak rozluźniony i odprężony jak właśnie teraz.
Czy to nie brzmi jak jakiś sen?

W przeszłości codziennie jeszcze zanim się dobrze rozbudził od razu wstawał, by trochę poćwiczyć. Robił to o bardzo wczesnych porach, więc mógł poświęcić na trening mnóstwo czasu. Czasami oprócz trenowania, przez kilka godzin jeździł po okolicy hoverbikiem, a czasem po prostu siadał na dachu swojego domu i obserwował wschód Słońca. Tak proste czynności czasem sprawiały, że zapominał o swoich problemach, rzeczywistości i samotności.
Teraz zaś pozwalał sobie na dłuższe leżenie w wygodnym łóżku, zaraz po pobudce. Przestał być także rannym ptaszkiem. I sam przekonał się, że przespanie tych kilku dodatkowych godzin wcale nie jest takie złe. Nie przestał jednak chodzić na treningi. Po prostu przekładał je na popołudnia, by do woli czerpać radość ze swoich poranków.
Czy to nie brzmi jak jakiś sen?

Kiedyś ich nienawidził. Bo to oznaczało kolejny dzień użerania się ze swoimi problemami i tym wszystkim co go spotkało. To znaczyło, że przeżył i teraz musi spróbować znowu przetrwać. Wtedy myślał, że lepiej by było, gdyby po prostu zniknął. Nie miał w nikim oparcia, a jedyna osoba, której zaufał opuściła go. Był całkiem sam, więc śmiało mógł stwierdzić, że jego najlepszym przyjacielem jest samotność. Nigdy nie pomyślał, że znalazłby się ktoś, kto by pokochał go takiego jakim jest i nie kazał się zmieniać tylko dlatego, że społeczeństwo, by tego chciało. Dlatego nienawidził poranków. Codziennie budził się z niechęcią do własnej osoby i z myślą, jak bardzo chciałby to wszystko zakończyć. Był tylko nastolatkiem, który potrzebował kogoś, kto wskazałby mu właściwą drogę i mógłby okazać wsparcie.

Teraz pokochał poranki. Pokochał to uczucie, gdy otwierał oczy, a jego wzrok padał na swojego śpiącego obok ukochanego. To było wspaniałe uczucie, którego nigdy wcześniej nie doświadczył. I nawet nie miał pojęcia, że kiedykolwiek doświadczy. To dzięki temu budził się z rozkosznym uśmiechem na ustach. Teraz każdy dzień przynosił mu tyle radości i zupełnie nie przypominał tych koszmarnych poranków z jego przeszłości. Każdy poranek był jak nowy początek dla Keith'a. To możliwość spędzenia czasu ze swoją rodziną jeszcze zanim wstanie z łóżka. To niewypowiedziana radość, którą okazuje za pomocą czułego uśmiechu i pełnego szczęścia spojrzenia, którymi obdarowuje swoje pociechy i męża. Zwykle właśnie w takich chwilach, zadawał sobie pytanie "Czy to nie brzmi jak jakiś sen?".

No właśnie...To wszystko co się teraz działo, wyglądało na najpiękniejszy sen. Na coś, co mógł sobie tylko wyobrazić i co mogło powstać w jego spowitej smutkiem przeszłości wyobraźni. A jednak to było prawdziwe, choć z trudem w to wierzył. Czasem miał wrażenie, że kiedyś się obudzi, a obok niego nie będzie Lance'a, ani jego dzieci. I okaże się, że to naprawdę był tylko piękny sen, po którym znowu przyjdzie mu znosić trudy szarej rzeczywistości. Bał się tego. Bał się, że któregoś dnia straci to całe szczęście, na które tak ciężko sobie zapracował. I nie mógł pozbyć się tego wrażenia, nieważne jak bardzo się przekonywał, że tak nie będzie. Tak bardzo nie chciał ich stracić.
Czy to nie brzmi jak jakiś sen?

Jednak te obawy były jak najbardziej nie słuszne. Nadal codziennie budził się w towarzystwie swojej miłości życia oraz dwóch małych pociech. Ich widok z rana, zawsze napełniał jego serce szczęściem. To znaczyło, że wcale nie byli sennym marzeniem za które ciągle ich uważał.
Rano zawsze starał się budzić wcześniej od Lance'a. Nawet te kilka minut, skutkowały tym, że mógł dłużej popatrzeć na jego spokojną twarz, zanim i on się obudził. Lance zwykle również starał się wstawać w miarę wcześnie, by jak najszybciej iść się odświeżyć w toalecie. Keith wcale nie rozumiał tej jego obsesji na tym punkcie. Lance twierdził, że tylko po porannym ogarnięciu się, uważa się za idealnego. A Keith zawsze uważał inaczej. Dla niego był już idealny, a zwłaszcza zanim wstał i się dobrze rozbudził. Uwielbiał wpatrywać się w jego twarz, podczas snu. Kochał jak jego włosy były tak niesfornie potargane i się kręciły, gdy nie były postawione na żel; kochał ten lekki zarost, który pojawiał się na jego twarzy, gdy nie golił się dłużej niż 3-4 dni; kochał te delikatne nieco postarzające go zmarszczki i alteańskie znamiona, które jarzyły się słabym światełkiem; kochał te wszystkie rzeczy, które Lance uważał, za "nie idealne". Wtedy zawsze powstrzymywał się od dawania mu całusa, by tylko go nie obudzić. Po prostu sama jego obecność sprawiała mu niewyobrażalną radość.
Czy to nie brzmi jak jakiś sen?

Czasem również oprócz Lance'a, widział z rana obok siebie swoje dzieci, które czasem w nocy przychodziły do nich spać lub nad ranem, by ich obudzić, jednak same były tak zaspane, że szybko zasypiały na ich łóżku. Wtedy starał się jak najciszej obracać na materacu, tak by ich nie zbudzić i pocałować delikatnie na dzień dobry. Kayla zwykle spała pomiędzy nimi, a Daniel wtulony do Lance'a. Dziewczynka zawsze budziła się pierwsza i wtedy to ona dawała mu porannego buziaka i zaczynała ponaglać, by wstał. Tym samym budził się wtedy Lance i Daniel. Kayla zaraz po pobudce zawsze opowiadała o swoich snach w których pilotuje Czerwoną i przemierza kosmos w poszukiwaniu przygód. Keith jedynie słucha jej z uśmiechem i przygarnia do siebie mówiąc, że kiedy podrośnie to na pewno to wszystko się spełni.
Czy to nie brzmi jak jakiś sen?

Czasem też jego poranki pachniały kawą i wybornym śniadaniem robionym przez jego ukochanego. Kiedy nie dawał rady wstać wcześniej od Lance'a, ten zwykle budził go porannym całusem i obwieszczając, że przygotował mu śniadanie. To oznaczało, że może przeleżeć z nim w łóżku cały długi poranek i oddać się słodkim pieszczotom.
Czy to nie brzmi jak jakiś sen?

Czasami też jego poranki były ciche. Kiedy byli ze sobą skłóceni, nawet ich dzieci to wyczuwały. Cóż, nie zawsze musiało być tak idealnie i kolorowo. Wtedy wstawali, prawie od razu i wychodzili z sypialni, byleby na siebie nie spojrzeć. Wtedy było mu przykro, jednak duma zwykle nie pozwalała mu na przeprosiny, przez co kłótnia ciągle wisiała w powietrzu. To nie były dobre poranki. Tych nienawidził. Nienawidził siebie za to, że w ogóle dopuszczał do tego, by takie były. Za bardzo przypominały mu o przeszłości, do której nie chciał wracać za nic w świecie.

A czasem nawet tych poranków nie było. Kiedy przebywał na misjach, budził się samotny w pustym łóżku. Wtedy tęsknił za swoją rodziną. Tęsknił za nieco zmęczonym uśmiechem swojego ukochanego z rana, za szczęśliwą buzią swojej córeczki i przygaszonej minie synka. Wtedy robił wszystko co mógł, by przypominać sobie wszystkie radosne chwile, by choć na chwilę zapomnieć, że nie ma ich przy nim.

Niezależnie jakie były jego poranki, kochał je wszystkie. Bo to znaczyło, że udało mu się przezwyciężyć wszystkie przeszkody w swoim życiu, że nareszcie, gdzieś jest jego miejsce na świecie. A było ono w ramionach Lance'a, w najbezpieczniejszym miejscu na ziemi.

— Dzień dobry, Lance...

— Dzień dobry, Keith…

Czy to nie brzmi jak jakiś sen?

...
Jestem prawie dumna z tego shota. W sumie oczekiwałam, że będzie krótszy na jakieś 600-700 słów.



One shoty Klance♣️Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz