ⰋⰂ Piedestał Wszystkiego

25 4 0
                                    

Ściana była lodowata. Wyobraziłem sobie jedną wielką górę lodową. Wokoło biel ciągnąca się aż po horyzont, a niebo mimo to, nieprzysłonięte żadnym obłoczkiem. Słońce piekło w oczy i odsłoniętą skórę. Z nieba lał się skwar niczym na jednej z lazurowych plaż, lecz pomimo to, lód był zimny jak zmrożona stal i nijak nie chciał się stopić.

Wiatr leniwie przesuwał pojedyncze płatki śniegu i sporadycznie przyklejał je do mojej twarzy. Taki to już psotnik z niego był. W powietrzu unosiła się woń ocieplenia klimatu wymieszanego z alertem smogowym. Po czyściutkim niebie nie śmigały nawet samoloty. Ciekawe dlaczego, skoro było tak przejrzyste, że zdawałoby się, iż cały glob jest widoczny jak na dłoni. Wystarczy tylko wznieść się w górę i już można liczyć kontynenty. Ot, chociażby tak.

Wokół wielkiej lodowej płyty zobaczyłem błękitny ocean i pasma pobliskich lądów. Moment później wyraźnie zobaczyłem zarysy całych kontynentów. Po chwili cała planeta była w zasięgu dłoni, wielkości zaledwie piłeczki. Pochwyciłem ją, wraz z nieśmiało krążącym wokół niej Księżycem i pysznymi, mieniącymi się jak gwiazdy satelitami, które jakby wykrzykiwały swoją obecność w nieprzeniknionej próżni.

Cały świat miałem w jednej tylko dłoni. Dopiero to pozwoliło pojąć mi wielkość siebie samego. Nie było mi pisane odpowiadać za życie poszczególnych jednostek, lecz za całość istnienia. Obracałem Ziemią, oświetlając ją, a po chwili zaciemniając. Byłem jasnością i mrokiem. To ode mnie zależał bieg rzeczy. To ja narzucałem rytm życiu. To ja je dawałem i odbierałem. Byłem wszędzie i nigdzie. Ja jestem wszystkim, co istnieje i tym, co nigdy istnieć nie będzie. Jestem tylko ja i nic więcej.

Ścisnąłem planetę i wnet wyciekł z niej krwawy sok, a ona sama stała się napuchnięta niczym gąbka. Mogłem ją wysuszyć i swoimi łzami stworzyć na spierzchniętej powierzchni nowe oceany. Ze swoich włosów i sierści, stworzyć nowe lasy i puszcze. Pazurami uformować doliny, kotliny i łańcuchy górskie, a zębami wydrążyć jaskinie, zalewając je kwaśną śliną jezior krasowych.

Mogłem też wycisnąć ze świata ostatnie soki i nasycić się nimi do cna, aby potem oczekiwać powrotu życia, które znów zawiedzie i swoją arogancją aż będzie prosić się o eksterminację! Nikt inny tylko ja, nie może o tym decydować! Myliliście się, wy prorocy od siedmiu boleści. Ja nie jestem apokalipsą, lecz wybawieniem dla zmęczonego świata. Jestem wybawieniem wszystkiego. Jestem wybawieniem samego siebie!!!

– Jesteś pewien?

– Kim ty jesteś?! – zapytałem, lecz jedyne co mi odpowiedziało to milczenie.

Lada moment i cały krajobraz się zmienił. Już nie unosiłem się w próżni, lecz w środku białego sześcianu, a znikąd doleciał głos już poznanego profesora:

– No, to schodzimy na ziemię. Dosyć tego bujania w obłokach.

Był to zdecydowanie inny głos, niż ten, który słyszałem przed chwilą. Do kogo więc należał? Tego nie umiałem powiedzieć, pomimo faktu, że prześwidrowałem całą swoją głowę. Wydawało mi się, że już ten głos słyszałem i to nawet całkiem niedawno w tej jeszcze pamiętanej części życia. Zdawało mi się, że to po prostu wywietrzało mi z głowy.

– Fascynująca sprawa nieprawdaż? – zapytał.

– Co tu niby jest fantastycznego – burknąłem.

– Ohoho, komuś chyba przerwałem wyjątkowo dobry sen, nieprawdaż? No chyba nie powiesz, że nie.

– Skoro chcesz, to nie.

– O! Widzę, że się dzisiaj droczymy. Bez obaw. Ja mam czas. Ja zawsze mam czas. Zwłaszcza od momentu, gdy stanęły nieomal wszystkie zegary. Nagle świat tak jakoś spowolnił, nie uważasz? Można by nawet z czystym sumieniem stwierdzić, że się cofnął jak na zimę. Tylko nie o jedną godzinę, lecz o całe lata. Kiedyś w powieściach fantastyczno-naukowych pisali o podróżach w czasie i kto by przypuszczał, że kiedyś rzeczywiście się cofniemy? Bo wiadomo, zobaczyć przyszłość to żadna sztuka, wystarczy poczekać, z kolei, aby ujrzeć przeszłość, trzeba zburzyć, to co jest, by móc odkopać porzucone w odmętach ślady dawnego życia. Czyż teraz nie jest podobnie? Rozkopujemy własny świat, aby zobaczyć swoją przeszłość i wtedy pojawiasz się taki ty. Spadasz nam jak gwiazdka z nieba. Nie wiesz, kim jesteś, nie wiesz, gdzie jesteś, ale za to wiesz, co musisz zrobić. Brzmi znajomo? Doprawdy fascynujący z ciebie okaz. Gdyby tylko oszołomy z Uralu dałyby mi przyzwolenie, to pokroiłbym cię na kawałeczki jeszcze za czasów sowieckiego sojuza. Ach, ależ się rozmarzyłem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mam cię tylko do swojej dyspozycji, bez żadnych przełożonych, bez polityki i jakichś ideologii. Tylko ja, ty i nieunikniony postęp! Ludzie i twoja cywilizacja spadły ze stołka panów globu dlatego, że wszyscy mieliście straszne wady, które rekompensowaliście samym sobą. Wyobraź sobie, gdyby to wszystko połączyć. Mocne cechy prekursorów zastępują słabe cechy człowieka i działa to w obydwie strony! Powstałby wtedy gatunek idealny, zdolny przetrwać wszystko i stworzyć wszystko, a ja, tak jak tu stoję, byłbym ojcem tego gatunku, jego twórcą, osobą której bez zawahania się można by przypisać tytuł samego Boga!

Obiekt 12 Tom IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz