ⰀⰊ Wyprawa w głąb siebie

28 7 0
                                    

Jednym sprawnym ruchem wyrzuciła nóż i uwiesiła się na mojej szyi. Nie wiedziałem co mam powiedzieć ani tym bardziej zrobić. Kim ona była, że utknęła w mojej pamięci? Wiedziałem, że musiała być dla mnie ważna, skoro wiedziała kim jestem.

Klęczałem tak osłupiały, niemogący się ruszyć. Nic niepojmujący. Kim ona jest? Dlaczego ją pamiętam, ale nie mogę przywołać żadnego wspomnienia?

– To naprawdę ty – wyszeptała uradowana.

– Ja? – odparłem.

Spojrzała mi prosto w oczy.

– Nie pamiętasz. Prawda? – zapytała.

– Nic nie pamiętam. Istnieję dopiero od wczoraj – odpowiedziałem ponuro.

Patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę. Lekko zaczęła się uśmiechać i niezgrabnie odgarniać włosy z czoła.

– Chodź. To nie miejsce na taką rozmowę.

Wstała zgrabnie i założyła plecak. Po drodze schowała bagnet do pochwy.

Siedziałem na ziemi, rozważając możliwe opcje.

Nie okłamuj się, innej opcji nie ma.

Podniosłem się. Nadal nie byłem pewien czy mogę jej ufać. Siedziała w mojej pamięci, ale Ireneusz również tam zasiadał i kim się okazał? Mimo wszystko wychodziło na to, że nie miałem wyboru.

Koniec końców pod naporem jej wzroku, ruszyłem za nią i zeszliśmy ze środka ulicy.

Otoczyły nas ponure ruiny budynków, osmolonych przez pożary. Szarość przykrywała tutaj nawet próbujące przebić się przez popiół, rośliny, które niechybnie usychały, stając się nieodzownym elementem tego miejsca. Budynki starte na pył, pustkowie zamiast ogrodów. Szara pajęczyna zwisających kabli ze spalonego transformatora. Wszystko to przykryte czarnym kurzem, który pomimo wiatrów nie chciał się w żaden sposób od podłoża oderwać.

Wraki samochodów zataczały się, jakby przerwano ich taniec i porzucono na placach, parkingach, i w ciasnych uliczkach. Nakryte gruzem i strzępami blachy, aby nie zmarzły w nocy, razem z ludźmi, którzy zapewne wciąż w nich byli.

Drzewa sterczały jak kikuty opryskane czarnym randapem. Z bloków wysypywały się wnętrzności, wydmuchiwane wraz ze strzępkami pozostawionej tam pamiątki po ludzkości.

Nic nie zagłuszało tej ciszy. Miasto istotnie było martwe. Stąpaliśmy po jednym wielkim cmentarzu, gdzie każdy dom był mogiłą, w której spoczywała jakaś rodzina. Co robili podczas ataku? Czy byli razem? Próbowali uciekać? Czy po raz ostatni przytulili swoje dzieci? Przebaczyli swojemu rodzeństwu? Dogadali się z sąsiadem? Może było zupełnie inaczej i w obliczu zagłady nie okazali ani krzty człowieczeństwa? Czymże są zatem te groby? Mogiłą ludzi, czy cmentarzem zwierząt? Czy ta granica przetrwała?

– Gdzie tak właściwie idziemy? – zapytałem po dłuższej chwili niemego marszu.

– Jak się uda to na drugi brzeg Odry – odparła Nastia.

– Po co?

Zatrzymała się. Powoli odwróciła się w moją stronę i spojrzała na mnie, tak jakbym powinien wiedzieć dlaczego.

Podszedłem do niej. Usiłowałem coś powiedzieć, ale nie zdołałem.

– Nieważne – odparła i ruszyła przed siebie.

– Czy to jest coś, co powinienem pamiętać? – zapytałem.

Przystanęła na chwilę.

– Nie – powiedziała.

Szliśmy tak przez najbliższy kwadrans, niczym nie niepokojeni. Ze względu na martwicę w tej dzielnicy, żadna zwierzyna się tu nie zapuszczała. Dla nas to akurat było lepiej.

Weszliśmy na parter małego budynku, którego piętro wraz z dachem zostało rozrzucone po okolicy wraz z meblami, które potrzaskały się na drzazgi. Gdzieniegdzie jeszcze walały się pokruszone szkła okien i wystawnych szaf.

Wnętrze było w równie opłakanym stanie co cała okolica. Ściany sypały się ze starości i wszechobecnej wilgoci. Meble były przegniłe i w większości zdążyły się rozpaść. Na podłodze walały się śmieci, przemieszane z gruzem.

O dziwo stopy wciąż mnie nie bolały, a przeszły nie lada katorgę. Ten szczegół zaczął mnie coraz mniej dziwić.

– To, jaki jest nasz cel? – zapytałem.

– Przedostać się na drugi brzeg – odparła, szukając czegoś w plecaku.

– Mostem?

– Jak tam wolisz. Ja preferuję polecieć śmigłowcem – uśmiechnęła się zadziornie.

– Co? – jęknąłem zaskoczony.

– No jasne, że mostem. Co ty, myślałeś, że wpław popłyniemy? – zachichotała. – Stopy cię nie bolą?

– Nie – odparłem, tak jakbym odganiał się od myśli, że one w ogóle mogą boleć.

– To dobrze. Chyba.

– Dlaczego „chyba"?

– Jak się czuje ból, to się żyje – Po czym rzuciła we mnie kamieniem.

– Ała! – Chwyciłem się za czoło. – Za co?!

– Za nic. Tak prewencyjnie sprawdzam, czy żyjesz.

– Jesteś nienormalna – żachnąłem się.

– No dobrze już dobrze. Daj, pomasuję – powiedziała takim rozczulonym tonem, że nagle coś kliknęło. Wskoczyła inna klisza i woda popłynęła z sufitu, zalewając całe pomieszczenie.

***

Nagle znalazłem się pod wodą. Wokoło, równomiernie falowały rośliny, w rytm poruszonej toni, która rozerwała lustrzane odbicie jednolitej tafli jeziora.

Przez pierwszą chwilę nic do mnie nie docierało. Dopiero w momencie, w którym zorientowałem się, że nie mogę oddychać, spanikowałem i zacząłem bezwładnie się miotać.

Poczułem, że powoli tracę przytomność i wtedy ujrzałem powierzchnię. Machałem o resztce sił, aż w końcu w ostatnim przypływie adrenaliny, wynurzyłem się. Zaczerpnąłem głęboko powietrze i uspokoiłem rozpędzone do granic możliwości serce.

Podpłynąłem do delikatnie zarośniętego brzegu. Ledwo wyczołgałem się na ląd. Padłem na twarz, usiłując złapać oddech. Nie miałem już siły na nic. Posłyszałem jedynie tupot bosych stóp. Ktoś po mnie przybiegł.

Po chwili wziął mnie w swoje ciepłe objęcia i utulił do ciała. Poczułem jedynie łaskoczące w szyję włosy i delikatny dotyk matczynej dłoni. W głębi duszy wciąż płynąłem, ale nie wpław, lecz w szalupie ratunkowej, na której kołem ratunkowym, okazało się serce mojej matki.

– Mamo...

– Jestem tutaj. Już dobrze. Już dobrze – pogładziła mnie po głowie. Poczułem jej długie paznokcie, które zahaczyły o moje uszy. – Już dobrze...

Obiekt 12 Tom IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz