ⰋⰁ Konferansjer

22 4 0
                                    

– Tomek. Tomek. Toooomeeeek. Toooooooo... – głos unosił się w przestrzeni. Nie wiedziałem, do kogo należał.

Próbowałem coś powiedzieć, jednak z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk. Jakbym był odcięty od własnych zmysłów. Nie czułem, gdzie się znajduję. Nie widziałem nic wokoło. Miejsce, o ile jakimś było, nie posiadało również zapachu, a słowa, które słyszałem, zdawałoby się, że były tłoczone wprost do mojej głowy.

– Dlaczego to zrobiłeś?

Co?

– Jesteś zagrożeniem!

Kto?

– Kocham cię.

Dlaczego?

Poczułem lepką ciecz, która zaczynała zastygać. Z każdą chwilą było jej coraz więcej. Zaczynałem w niej tonąć i choć nie mogłem się ruszyć, czułem, jak moje ciało się miota. Jak wierzgam wewnątrz, obijając się o własne jestestwo. Dopiero po czasie zdałem sobie sprawę, że nie mogę wziąć wdechu. Wtedy dotarło do mnie, że się duszę. Nagle poczułem, jak ciało w konwulsjach przecina gęstą ciecz. Ujrzałem światło, które oddalało się z każdą chwilą, pomimo tego, że machałem co sił, chcąc je złapać. Mimo to coś ciągnęło mnie na dno, a ja musiałem się z tym pogodzić.

Zamknąłem oczy. Przestałem się ruszać. Skupiłem się już tylko na szumieniu w uszach, które prędko przemieniło się w szepty. Miła i wręcz gorąca barwa docierającego do mnie głosu wprawiała mnie w osłupienie. Koiła moje serce. Była jak lekarstwo.

– Czy było warto stracić to wszystko? Czy właśnie tego pragnąłeś?

Nie – chciałem odpowiedzieć, lecz nie mogłem.

– To było dla ciebie ważniejsze, prawda? Czy dobrze ci z tym? Dobrze ci prawda?

Nie! – usiłowałem wykrzyczeć.

– To dobrze. TY jesteś najważniejszy. To było twoje marzenie. Prawda?

– Nie!!! – wykrzyczałem, dławiąc się cieczą niosącą metaliczny posmak. Przed oczami wyszły mi mroczki. Po chwili dostrzegłem jasne, bijące w oczy światło.

– Nie!!! – wrzasnąłem, a echo mojego głosu poniosło się po pomieszczeniu, odbijając się od ścian, niczym rykoszety.

– Jak się czujemy? – zapytał nieco piskliwy głos.

– Kto? Gdzie? Jak?! – W popłochu podniosłem się z białej podłogi i rozejrzałem po ścianach i suficie mających identyczny kolor. Nie znalazłem żadnych wyróżniających się szczegółów. Po prostu jednolita bryła.

Spojrzałem na siebie. Byłem ubrany w dwukolorowy szaro-czarny uniform. Na ramionach i korpusie widniały oznaczenia: „IGW", numer „11", oraz symbol trójgłowego psa, czy cokolwiek to było.

– Profesor Joachim Augustyniak z tej strony, prosto z serca placówki Instytutu Genetyki Wojskowej! Jak? A tu obok jestem.

Rozejrzałem się wokoło i spostrzegłem średniego wzrostu mężczyznę z nieartystycznie uczesanymi włosami, odzianego w kombinezon roboczy, na który narzucony był biały płaszcz laboratoryjny z różnymi wystającymi z kieszeni przedmiotami.

Odskoczyłem gwałtownie, obijając się o ścianę, na co mężczyzna z politowaniem poprawił okulary i wyciągając wyjątkowo duży pistolet, z dziwnym uśmiechem rzekł:

– Jesteś bardziej płochliwy, niż przypuszczałem – Po czym broń zaterkotała krótką serią, a na ziemię z dźwięcznym odgłosem posypały się łuski.

Obiekt 12 Tom IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz