Ⰸ Zabili go i uciekł

41 7 5
                                    

Ireneusz krążył po gabinecie jak przysłowiowa mucha w ciąży. Przed nim, na wprost drzwi, stało czterech żołnierzy, z czego tylko jeden w mundurze wojsk specjalnych.

Starzec przechadzał się po pomieszczeniu, odliczając każdy krok. W głowie coś sobie układał i licho wiedziało co.

Po pewnym czasie odwrócił się do wypiętych na baczność zwiadowców. Było widać, że coś w nim eksploduje i lada moment nastąpi w jego wnętrzu, detonacja najprawdziwszego ładunku termojądrowego.

– Kurwa – wyszeptał przez zaciśnięte zęby, lecz po chwili uspokoił się, jak się okazało, to był zapłon.

– Było was tam dwudziestu. Mieliście jedno pierdolone zadanie, pilnowania go! – wydarł się na zgromadzonych tak, że jego siwa czupryna podskoczyła, jak piłka do koszykówki.

– O obecności Czecha wiedział, gdyż to miało uśpić jego czujność – kontynuował – ale do jasnej anielki, o pozostałych dziewiętnastu nie miał pojęcia! Czech! Co tam się u diabła stało?

Zwiadowca stał zmieszany, ale po chwili odparł:

– Byłem w pokoju obok. Lustrowałem korytarz, ale nikt nie szedł. Nic nie było słychać – zastopował na chwilę, po czym dopowiedział: – W pewnym momencie, poczułem, że zdrętwiałem, jakbym przez dłuższy czas się nie ruszał.

Nastała chwila ciszy.

– Był tam – odparł zrezygnowany Ireneusz.

– Kto? – zapytał Lech.

– Kto, kto! Kto inny jak nie On! – Złapał oddech. – Pomógł mu uciec. – Zrobił długą pauzę. Wszyscy zebrani oczekiwali w milczeniu na następne słowa.

– Mamy przejebane – skwitował Irek – Lech, zostajesz. Czech, przyprowadzisz Wasyla. Reszta do koszar.

Trzech żołnierzy pośpiesznie, bez słowa, opuściło gabinet.

– Młody spierdolił. To było do przewidzenia – powiedział łysy zwiadowca z poszarpaną bliznami twarzą.

– No kto by przypuszczał – Ireneusz uśmiechnął się do niego z nieukrywaną ironią, przez co Lechowi zrobiło się niedobrze.

– To co teraz robimy? – zapytał, widząc, że Irek jak gdyby nigdy nic, nalewa sobie koniaku, a dokładnie to jego lokalnej imitacji.

– Znajdziesz go – powiedział, biorąc delikatny łyk z grawerowanej literatki. – Masz w tym już wprawę.

– Ja? – zapytał z sarkazmem.

– Nie, święty Mikołaj – Ireneusz podszedł do żołnierza swobodnym krokiem. Spojrzał mu w oczy i po chwili, delikatnie się uśmiechając, powiedział.

– Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát.* Prawda?

– Tak, ale to nie ma nic z tym wspólnego – odparł Węgier.

– Tobie się tylko tak wydaje – zapewnił go Ireneusz.

– Czy zatem...

– Nieważne – przerwał. – Posłuchaj. Weźmiesz cały swój oddział, najsilniejsze granaty i tyle amunicji ile zdołasz unieść. Gdy ktoś będzie próbował wam zaszkodzić, ma być przyduszony ścianą ołowiu. Wszystkiego ma być w opór. Musisz Tomasza odnaleźć.

– A jeśli...

– A jeśli będę chciał, byś najechał na Kreml, to najedziesz na Kreml, cholera twoja mać! Zero negocjacji, czego tu nie rozumiesz?

– Co, jeżeli będzie powtórka z roku trzynastego? – zapytał z błyskiem w oku.

– Wtedy macie przejebane – oznajmił, nalewając sobie kolejną kolejkę.

– Czy to nie pora na powrót, staruszku?

– Gwiazdy schodzą ze sceny po raz ostatni i nigdy nań nie wracają, ale to zejście jest za to w wielkim stylu. Nie mam zamiaru być zniewieściałym artystą, który nagle pragnie znów zabłysnąć.

– Widzę po twoim bielmie, że będzie zupełnie inaczej – Lech uśmiechnął się pod nosem.

Drzwi się otwarły. Do pomieszczenia wszedł mężczyzna w mundurze polowym z przyciemnionymi okularami na nosie. Spojrzał pobieżnie na stojącego w cywilnym ubraniu, Lecha.

– Kto normalny pilnuje VIPa z granatem zaczepnym?

– Kto normalny chodzi po pokojach w okularach słonecznych? – odparł z równą kpiną w głosie.

– W przeciwieństwie do ciebie, ja nie jestem normalny.

– Też mi immunitet! Wasyl, ty przebrzydła mordo sztabowa.

Obydwaj żołnierze wymienili przyjazne uściski.

– Już kochankowie skończyli? – zapytał Ireneusz, nalewając sobie kolejną literatkę.

– Nie powinien pan tyle pić – zalecił oficer w okularach.

– Jeszcze raz powiesz do mnie per „pan", to wylecisz przez to okno – pogroził starzec, upijając wszystko jednym łykiem.

– Tak jak sierżant Sobótka? – zapytał, uśmiechając się chytrze.

– Szeregowy – poprawił go Irek. – Degradowałem go, gdy spadał – dodał. – Nie wiem, co ty tu jeszcze robisz – zwrócił się do Lecha.

Tamten bez słowa wyszedł i tak jak miał w zwyczaju, trzasnął drzwiami na tyle mocno, że drewno ledwo wytrzymało.

– Zaczyna się? – zagadnął Wasyl.

– Już się zaczęło.

– Więc mobilizacja – westchnął.

– Ile mamy karabinów w szeregu?

– Czterysta. Reszta to garnizon i rezerwa.

– To do dzieła pułkowniku – powiedział Ireneusz po chwili namysłu.

– Ale ja jestem ma...

– Mogę degradować ludzi walczących w nierównej walce z grawitacją, więc mogę też promować tych, którzy z grawitacją żyją w harmonii.

– Skoro tak. Mam tylko jedno pytanie.

– Słucham.

– Kto za to beknie?

– Podaj mi nazwisko – odparł Irek.

– Czyli po staremu – uśmiechnął się Wasyl.

– Tłum pragnie krwi, to jej dostanie. Wmówiłem wszystkim, że ktoś taki jak Tomek istnieje, więc mogę im wmówić, że go zabito. Niech będzie, że nasz pan Tomasz został zamordowany przez chorego psychicznie mężczyznę. Powiesimy pierwszego lepszego Kowalskiego. Przeciągniemy go przez przesłuchania, jak drut przez komin i sam się przyzna, chociaż faceta na oczy nie widział. „Dajcie mi człowieka, a znajdzie się paragraf" jak Beria mawiał.

– Tylko że Tomasz uciekł – skwitował Wasyl.

– Tak – przytaknął Ireneusz. – Zabili go i uciekł. Niesłychane, prawda? 



 *Lengyel, magyar – két jó barát, együtt harcol, s issza borát – węgierska wersja przysłowia "Polak, Węgier dwa bratanki i do szabli i do szklanki" 




Obiekt 12 Tom IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz