Wchodzimy po schodach, wciąż ciemność. Czekamy aż czerń zaśnie i odsłoni biel, dobrą stronę, której się nie boją, a jednak przeraża każdego. Mijamy kolejne stopnie, a czerń nie znika. Ciemność oplata ciało, zapominamy czym byliśmy. Wołamy o pomoc, bezskutecznie. Wszystko oplótł strach. My jak głupcy podążamy za tlącym się światłem, że jeszcze coś nas uratuje. Wtedy pojawia się biel. Przejrzysta. Skalana brudną krwią blasku. Kłóci się z mrokiem. Płomyk światła zgasł, biel wygrywa. Czerń oddała dowództwo. W mroku nie patrzą na ludzi, w czerni śpią niczym anioły. Dopiero w bieli zobaczyli, że tak naprawdę coś było z nimi nie tak.
Pierwotna wersja (skrócona do 100 słów jest powyżej gotowa do przeczytania):
Kawałek po kawałku schodzimy po schodach w coraz większą ciemność. Czekamy aż czerń zaśnie i odsłoni biel, tą dobrą stronę, której nikt się nie boi, a jednak przeraża ona każdego. Kolejne stopnie za nami, a czerń nie znika. Ciemność opłata ciało oraz umysł, zapominamy czym kiedyś byliśmy. Ostatkiem sił wołamy o pomoc, bezskutecznie. Przestajemy widzieć. Wszystko oplotły ramiona strachu i bezsilności. A my jak głupcy podążamy za tlącym się w świadomości światłem, że jeszcze coś nas uratuje. I wtedy pojawia się biel. Przejrzysta, niewinna. Skalana brudną krwią ciemnego blasku. Kłóci się z mrokiem, nie chce ustąpić. Dwa światy rozrywają nas na części, jakbyśmy byli cholernymi zabawkami. Płomyk światła zgasł, biel zaczęła wygrywać. Czerń wycofała się, oddała dowództwo. A my już nie patrzyliśmy, nic nie było takie same. Bo w mroku nikt nie patrzy na ludzi, w czerni śpią niczym anioły. Dopiero w bieli inni zobaczyli, że tak naprawdę coś było z nimi nie tak.