Miasto

54 4 2
                                    

Układa się do snu, opasłe i niedbałe
Jak moloch rozciągnięty horyzontem
Napiera czarną noc, rozwlekłe, tłuste, śmiałe,
Rażącym swoim neonowym frontem

Gdzieś pod skrzydłami zórz latarni, reflektorów
Przeżywa swoje życia jak bez echa
Ta masa imion, słów, rozterek i amorów
W nicości ginie każda jej uciecha

Błąkają się wśród dróg, uliczek i alei
Samotne życia, w biegu pogubione
Znajdują resztki snów, czy marzeń, czy nadziei
Chcąc stopić nimi serca oszronione

Jak trupa każdy kruk, bankructwa urojonych
Imperiów okrążają bezlitośnie
Te konające łzy młodości utraconych
Już w życia swego najwcześniejszej wiośnie

Te setki spiesznych nóg i dłoni pełnych pracy
I głów mówiących jednostajnym głosem
Tysięczny martwy wzrok, ci sami wciąż łajdacy
Kto przejmie się ich bezimiennym losem?

Nie mają więcej słów ni woli ni pamięci
Od dziecka utracone tożsamości
Włączone w wielki splot, co szarą nudą smęci,
Ułudą swej indywidualności

Ich śmierci, prochy gwiazd, mijają bez wspomnienia
A moloch nadal wschodzi i zachodzi,
Gdyż imię jego: czas, i przepaść bez sumienia
Ach! Czemu przyszło mi się w nim urodzić?

ŚnieżynyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz