Panował ciemny, ale ciepły wieczór. Niebo było tak czarne, że aż z trudem można było dostrzec gołym okiem słabo widoczne gwiazdy. Przechadzałam się długą aleją, poszarzałych od starości wysokich bloków, które w tej części miasta wyglądały na opuszczone. Mimo pozorów zamieszkiwała w nich nieliczna grupa mieszkańców, która z trudem wiązała koniec z końcem. Byłam w drodze na spotkanie z przyjaciółką, która razem z mamą zamieszkiwała tę smutną część miasta. Od jakiegoś czasu po śmierci moich rodziców mieszkałam sama i całkiem nieźle mi się powodziło. Oprócz własnego mieszkania, które odziedziczyłam po nich w spadku, miałam również całkiem dobrą pracę i nie byłam od nikogo zależna. Dlatego zawsze krajało mi się serce, kiedy odwiedzałam w tej dzielnicy Sammy. Nie zwalniając tempa, przeszłam kolejny róg ulicy, zbliżając się w stronę mieszkania mojej przyjaciółki. Kiedy znajdowałam się kilkanaście metrów od wejścia do klatki, usłyszałam czyjeś desperackie wołanie. Dobrze znałam ten głos i momentalnie uniosłam głowę, spoglądając w kierunku, z którego dobiegał.
- Brook goń go! - krzyczała przez okno Sammy, wskazując na białego psa, który przed sekundą przebiegł obok mnie.
Ten mały drań zawsze lubił wybierać się na nocne przechadzki i nieraz znajdował się dopiero po kilku dniach.
Jak opętana, rzuciłam się za nim, czując jak serce, pompuje przez moje żyły adrenalinę, która z każdą chwilą przybierała na sile.
Zdesperowana wołałam psa, który totalnie nie reagował na moje nawoływanie i jak na złość przyspieszył tempa. Nie odpuszczając, zacisnęłam zęby, biegnąc za nim z całych sił, jakie tylko miałam. Niestety mały Jack Russell zniknął z mojego pola widzenia już po kilku sekundach. Zdyszana zwolniłam, rozglądając się uważnie po okolicy w poszukiwaniu białego zbiega. Jednak jak na złość rozpłynął się w ciemnościach. Zmrużyłam oczy i skupiłam się na każdym szeleście, który w otchłani nocy obił mi się o uszy. W oddali zauważyłam grupę bezdomnych, którzy grzali się przy płomieniach wydobywających się z metalowej beczki, do której było wrzucone wszystko, co nadawało się na palenisko. Im głębiej kierowałam się w długą aleję, tym bardziej czułam panujące tu ubóstwo. Okolica była coraz bardziej opustoszała, a stare budownictwo wyraźnie sypało się w niektórych miejscach. W całkowitym skupieniu przeszłam kolejne metry, czując, jak serce coraz bardziej podchodzi mi do gardła i chociaż nie byłam osobą, która szybko się bała, nie czułam się tu bezpieczna. Wiedziałam jednak, jak bardzo moja przyjaciółka kocha swojego małego pupila i to było dla mnie jedyną motywacją, która pchała mnie do przodu.
Nagle usłyszałam przed sobą przeraźliwy huk i coś upadło na ziemię tuż pod moimi stopami. Zamarłam, wstrzymując powietrze i powstrzymując się od krzyku, który z trudem zdusiłam w sobie. W ciemności dojrzałam plastikowe wiaderko, które potoczyło się jeszcze chwile po nierównej powierzchni, zatrzymując się w pobliskiej dziurze w chodniku. Ku mojemu zdziwieniu zauważyłam białego pupila mojej przyjaciółki, który w przeciwieństwie do mnie z anielskim spokojem obwąchiwał plastikowy przedmiot, który o mało nie przyprawił mnie o zawał serca. Bez namysłu ruszyłam w jego stronę i gdy już prawie chwyciłam go w ręce, wyślizgnął się i popędził z całych sił przed siebie. Szybkim skokiem ruszyłam za nim, biegnąc tak szybko, jak tylko potrafiłam. Niestety i tym razem zakończyło się to moim fiaskiem, ponieważ pies po chwili zniknął w ciemnościach. Lekko poirytowana tą nierówną konkurencją przebiegłam kolejne metry, oddalając się od szarego osiedla. Skręciłam w kolejną aleję, znajdującą się przy parku, ogrodzonym betonowym murem.
Jednak dzisiejszego wieczoru pod jego masywną konstrukcją zebrała się spora grupa gapiów, obserwując wędrówkę stada, które raz w roku przemieszczało się na zachód, aby móc tam założyć nowe skupiska. Przepchnęłam się przez sporą grupę obserwujących, w poszukiwaniu małego uciekiniera. Zaskoczyło mnie, kiedy zauważyłam, jak przeciska się przez niewielką szczelinę w murze, przechodząc na zakazaną stronę. W pospiechu ruszyłam za nim, wspinając się po wysokiej konstrukcji, kiedy usłyszałam za sobą czyjeś wołanie:- Oszalałaś. Natychmiast stamtąd złaź! - krzyknął wysoki mężczyzna, który najwyraźniej był stróżem prawa.
Ponieważ jedyne, o czym teraz myślałam, było złapanie psa, zignorowałam jego komendę, kontynuując wspinaczkę. Mężczyzna ruszył za mną, próbując mi przeszkodzić. Zwinnym ruchem wspięłam się po murze i nic i nikt, nie był mnie w stanie teraz zatrzymać. Przeskoczyłam ogrodzenie, lądując na zielonej trawie i szybko podnosząc się do biegu, ani na chwilę nie spuszczając z oczu mojego celu gonitwy. Wysoki mundurowy jak duch znalazł się obok mnie, chwytając mnie mocno za ramie i uniemożliwiając dalszego ruchu.
- Stój!- zakazał, nie zwalniając chwytu.
- Puść mnie. Muszę ratować mojego psa. - oznajmiłam, szarpiąc się z nim.
- Jeśli, któreś z tych zwierząt cię dotknie, możesz oślepnąć. Ich skóra jest pokryta toksycznym mchem. Dla twojego psa i tak jest już za późno.
Mimo jego ostrzeżenia i ciągłej przepychanki udało mi się w końcu wyrwać i rzuciłam się w dalszą pogoń za pupilem.
Mężczyzna nie podjął kolejnej próby, aby mnie zatrzymać, zostając daleko za moimi plecami.
Jak rozpędzona lokomotywa biegłam przed siebie, kierując się wprost na wędrujące stado.
Stworzenia przypominały wyglądem nosorożce, ale ich wielkość była dwa razy większa. Wolno kroczyły za sobą w ogromnej grupie, której liczba na pewno przekraczała dwieście sztuk. Zwinnie manewrowałam między nimi, uważając, aby żadne z nich przez przypadek się o mnie nie otarło. To było spore wyzwanie, ponieważ przestrzeń między nimi była naprawdę niewielka. Im bardziej kierowałam się w centrum skupiska, tym trudniej było mi oszacować odległość między nimi w ciemności i unoszącym się do około kurzu. W pewnej chwili poczułam palący ból na ramieniu i dotarło do mnie, że właśnie otarłam się o jedno z tych stworzeń. Próbując się odsunąć na bezpieczną odległość, dotknęłam kolejnego z nich, który znajdował się tuż za moimi plecami. Znów poczułam przeszywający ból, a moja ostrość widzenia natychmiast się pogorszyła. Otaczający mnie dziki krajobraz wyglądał jak przez mgłę. Przymrużyłam oczy, próbując znaleźć bezpieczne miejsce, które ledwo dostrzegłam. Przyspieszyłam biegu, próbując dotrzeć tam jak najszybciej. Kiedy dotarłam do celu, stado wyraźnie zaczęło się przerzedzać, a ja schowałam się za wielkim, spróchniałym konarem drzewa, który bezwładnie leżał na ziemi. Przetarłam oczy, próbując desperacko odzyskać wzrok. Kiedy kolejne próby nie przyniosły oczekiwanego skutku, bezsilna stwierdziłam, że przeczekam chwilę za konarem, modląc się w duchu, aby znów nie spotkać się z żadnym z tych stworzeń. Po kilku minutach stado oddaliło się wystarczająco daleko i miałam wrażenie, że już nic mi nie grozi. W oddali słychać było ich ciężki chód, który z każdą minutą coraz bardziej ginął w otchłani nocy. Zmęczona pogoniom oparłam się o spróchniałe drzewo, czując, jak moje ciało spowija zmęczenie. Mimo walki z ciężkimi powiekami oddałam się w ramiona nocy.
CZYTASZ
Z INNEJ STREFY
RomancePisząc to opowiadanie, przeniosłam się w czasy po apokaliptycznej Ameryki Północnej, w której po wybuchu bomby biologicznej, zbudowano mur dzielący skarżoną strefę od tej zamieszkałej przez ludzi. Opowiadanie jest o młodej dziewczynie o imieniu Broo...