XXV

976 55 52
                                        

– Lilith, przypominam, że powinnaś zjeść śniadanie.

Głos Karen odbił się echem od ścian mojej sypialni. Leżałam na łóżku, szczelnie przykryta kołdrą i obserwowałam, jak deszcz za oknem z pięknego, białego pejzażu robił szarą breję. Było mi przykro, bo święta zbliżały się nieuchronnie i wcale nie zapowiadało się na to, żeby pogoda wtedy dopisała. A naprawdę marzyłam o tym, żeby spędzić je w odpowiedni sposób. Szczodre Gody, Boże Narodzenie, Saturnalia – pod tymi wszystkimi nazwami krył się po prostu piękny, magiczny czas. Jako wiedźma zawsze świętowałam z sabatem i wszystkie wspomnienia przypominały mi o tym, jak szczęśliwy był to okres.

Ocknęłam się z zamyślenia, gdy dotarł do mnie sens słów Karmel. Jeśli przypominała mi o śniadaniu, to zapewne czekało już na mnie w kuchni, a jeśli ktoś zadał sobie ten trud, by je przyrządzić... To nie mógł być nikt inny niż Peter.

Więc wrócił.

Zerwałam się z łóżka, szybko przebierając w pierwsze lepsze ubrania i biegiem ruszyłam do kuchni. Serce dudniło mi w piersi na myśl o tym, że chłopak był w Bazie. W końcu miałam okazję, żeby z nim porozmawiać.

Już z daleka czułam zapach spalenizny, który nieco mnie zdziwił. Posiłki przygotowywane przez Petera zawsze były dobre, świeże i nie miały w sobie nawet grama chemicznego posmaku. Zwolniłam, zbliżając się do kuchni i zmarszczyłam brwi. Zdecydowanie coś mi nie pasowało.

Zagadka przykrego zapachu rozwinęła się bardzo szybko, gdy przy zlewie zobaczyłam Kate. Szorowała przypaloną patelnię, klnąc do siebie pod nosem.

– Cześć. Widziałaś Petera? – zapytałam od razu, sprawiając tym samym, że brunetka wzdrygnęła się na moje słowa.

– Matko! Czemu mnie straszysz z rana?

– To nie było celowe. Więc widziałaś go?

Kate popatrzyła na mnie, ściągając brwi. Na chwilę przestała pocierać gąbką patelnię i wzruszyła ramionami.

– Petera? Nie, przecież nadal jest u Starków – odparła, z powrotem odwracając się do zlewu.

Rozglądnęłam się z niezrozumieniem po kuchni, upewniając się, że chłopaka faktycznie tam nie było. Moją uwagę przykuł jednak samotny talerz leżący na wyspie kuchennej. Nawet z tej odległości widziałam, że był przygotowany specjalnie dla mnie – zdradzały go jadalne kwiaty, którymi zazwyczaj były ozdobione moje posiłki.

– Więc... Kto przygotował mi śniadanie? – zapytałam, najwyraźniej czegoś tutaj nie rozumiejąc.

– Nie mam pojęcia, już tutaj było, jak przyszłam.

Podeszłam do wyspy kuchennej i wślizgnęłam się na hoker, patrząc nieufnie na talerz. Śniadanie wyglądało apetycznie, tak, jak zawsze. Bardzo słaby zapach kwiatów przebijał się przez spaleniznę Kate, kusząc, żeby chociaż spróbować posiłku. Zdecydowanie coś mi tutaj nie pasowało, bo skoro nie było Petera, a jedzenie mimo wszystko na mnie czekało, to znaczyło tylko jedno: ktoś inny musiał je dla mnie przygotować.

Od razu mnie olśniło. Lekki uśmiech powędrował na moje usta, gdy uświadomiłam sobie, kto zadawał sobie dla mnie tyle trudu, by wstawać wcześniej i przygotowywać dla mnie śniadania. Nigdy bym się nie spodziewała, że w Wilsonie był jakikolwiek talent kulinarny. Teraz wszystko miało sens: posiłki zaczęły pojawiać się zaraz po tym, gdy czarnoskóry dowiedział się, co jadłam we wcześniejszych czasach.

– Będziesz to jadła? Trochę przypaliłam jajka – odezwała się Kate, stawiając przede mną filiżankę z kawą i zajmując miejsce obok.

– Tak, ale mogę się podzielić – powiedziałam, przesuwając talerz między nas.

Hell's fire |  Bucky BarnesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz