XXIX

771 47 46
                                    

Zerwałam się z łóżka, widząc, że za oknem świeciło już słońce. Rozglądnęłam się w popłochu po sypialni, całkowicie zdezorientowana. Zimno sprawiało, że szczękałam zębami, pomimo tego, że byłam przykryta kołdrą i dwoma kocami.

Gdzie podział się Barnes? Dlaczego byłam w swoim pokoju, a nie w salonie?

Wypuściłam cicho powietrze, opadając z powrotem na poduszki. Czy nocna wycieczka do salonu tylko mi się przyśniła? Właściwie, to jeśli tak było, to nie miałam nic przeciwko, bo w końcu czułam się wyspana. Chociaż mięśnie bolały mnie od ciągłego napinania ich z zimna, to w końcu nie budziłam się co chwilę własnym drżeniem ciała. Jeśli sny o Barnesie miały mi zapewnić spokojny sen, to trudno, mogłam to jakoś przeżyć.

Powoli zrzuciłam z siebie kołdrę i ruszyłam w stronę łazienki. Zgarnęłam z szafy ciepły golf i czarne spodnie z kieszonkami na nogawkach, po czym zamknęłam się w łazience. Nie było sensu się oszukiwać, że leżenie w łóżku mnie ogrzeje, tak samo, jak gorący prysznic, więc najszybciej jak to było możliwe, załatwiłam poranną toaletę, najwięcej czasu poświęcając rozczesaniu kołtunów na mojej głowie, po czym wyszłam z łazienki.

Rozglądnęłam się po pokoju i znieruchomiałam. Był czysty. A jeśli taki był, to znaczyło, że wcale nie śniłam i naprawdę spotkałam się w nocy z Barnesem. To znaczy, spotkałam w nocy Barnesa.

W drodze na śniadanie starałam się sobie wmówić, że faktycznie ogarnęłam pokój, ale wszystko, co wydarzyło się później, nie miało miejsca. Stawka, jaką była moja wolność, była zbyt wysoka. Nieważne, jak bardzo kuszące było przebywanie z Barnesem, jakie ciepło mi oferował – nie mogłam sobie pozwolić na przebywanie w jego towarzystwie. A już zwłaszcza samej. Robiłam się wtedy zadziwiająco uległa i zupełnie mi się to nie podobało.

Idąc korytarzem, już z daleka słyszałam rozmowy dochodzące z kuchni. Śmiech Sama odbijał się od ścian, zagłuszając innych. Ciekawa, co wprawiło ich w tak dobry humor, weszłam do kuchni, naciągając rękawy golfa na dłonie.

– Cześć – przywitałam się, gdy salwa śmiechu ucichła. – Co wam tak wesoło od rana?

W kuchni był jedynie Sam i Kate, ale kanapa w salonie była okupowana przez Clinta, Petera i Barnesa. Pochylali się nad stosem papierów i jakimś dziwnym urządzeniem, którego przeznaczenia nie znałam.

Przełknęłam ślinę, przypominając sobie w myślach o tym, żeby nie zwracać uwagi na Barnesa.

– Ooo! Jest nasza ulubienica! Siadaj, siadaj, śniadanie już czeka! – zawołał Sam, kłaniając się teatralnie.

Skrzywiłam się na jego słowa i ruszyłam w stronę ekspresu, pokazując mu jedynie środkowy palec. Byłam zbyt zaspana na jego głupie zaczepki. Albo zbyt trzeźwa.

– Hej, Lil – krzyknął z salonu Peter, wychylając się zza oparcia kanapy.

Machnęłam mu ręką, bardziej zainteresowana napełniającą się filiżanką niż rozmową. Nie chciałam nawet patrzeć w kierunku salonu. Ruszyłam w stronę wyspy kuchennej dopiero wtedy, Dopiero gdy kawa sięgnęła brzegów porcelany. Zajęłam miejsce obok napełniającej sobie policzki Kate, która popatrzyła na mnie roześmiana, kiedy usiadłam. Przesunęła w moją stronę talerz z nietkniętym jedzeniem, sepleniąc coś, czego nie zrozumiałam.

Speszona popatrzyłam na śniadanie przede mną, dobrze wiedząc, kto je przygotował. Wszyscy wiedzieli i to chyba było najbardziej zawstydzające. Czułam, jak pomimo zimna, moje policzki pokrywały się czerwienią. Omlet, zajmujący większą część talerza i równo pokrojone warzywa prezentowały się smacznie, ale to nie zmieniało tego, że czułam się niezręcznie.

Hell's fire |  Bucky BarnesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz