Pierwszą noc po opuszczeniu Richmond spędził pod gołym niebem. I choć nastał już początek ciepłego lata, to noce wciąż bywały chłodne, o czym Ray wkrótce przekonał się na własnej skórze. Chłód zbudził go na dobre, kiedy zaczynało świtać. Żółtopomarańczowa, jaskrawa tarcza słońca wypełzała leniwie zza horyzontu i kładła czerwonawą poświatę na wszystkim, co znalazło się w zasięgu promieni. Wczesnoporanne słońce, roztaczające niepowtarzalny blask, sprawiło, że wszystko wokoło nabrało niesamowitych odcieni i barw, jakich Ray nigdy w życiu nie widział. Zapomniał o chłodzie, stał i patrzył jak urzeczony na to cudowne zjawisko, a widok zachwycał tak bardzo, że na twarzy Raya pojawił się delikatny uśmiech. Uśmiech, który nie gościł tam nigdy wcześniej. Pomyślał wtedy, że wschód słońca stanie się od tej pory jego prywatną własnością, najbardziej osobistą, że będzie należał wyłącznie do niego i nigdy z nikim się tym nie podzieli. Ale myśląc w ten sposób, Ray nie mógł jeszcze wiedzieć, że się myli. Życie sprawiło, że pewnego dnia pokazał komuś ten widok, a co więcej, zrobił to chętnie i z przyjemnością.
Tymczasem dzień wstał na dobre i Ray wyruszył w dalszą drogę. Zanim nadeszło południe, dał o sobie znać głód, ale nie zaprzątał sobie tym głowy. Niejeden raz w swoim krótkim życiu miał okazję zaznać głodu i nie było to niczym nowym. Wędrował zatem dalej, ale po pewnym czasie przyszło mu na myśl, że skoro nie jest już w Richmond, nie musi więcej głodować. Postanowił zdobyć coś do jedzenia.
Postanowić przyszło łatwo. Znacznie trudniejsze okazało się wprowadzenie zamiaru w życie i Ray musiał w końcu dojść do wniosku, że zupełnie nie wie, jak się do tego zabrać. Bezradnie rozglądał się dokoła i próbował wpaść na jakiś pomysł, ale wkrótce przekonał się, że tego dnia nie uda się nic zjeść. Dlatego cały następny dzień poświęcił rozmyślaniom, w jaki sposób zdoła przeżyć. Jedno wiedział z całą pewnością: pod żadnym pozorem nie pójdzie do ludzi, nie zbliży się do nich, nawet gdyby przyszło umrzeć z głodu. Tak głęboko nie ufał innym, iż żywił przekonanie, że jakikolwiek kontakt może oznaczać jedynie, że znów ktoś go skrzywdzi. Tego wieczoru ponownie zasnął głodny i nie jadł nic przez cały następny dzień.
Zmierzchało, kiedy trzeciego dnia wędrówki zobaczył niewyraźny zarys zabudowań i majaczące w oddali żółtawe światełka. Zapadły całkowite ciemności, nim dotarł do niewielkiej wioski. I choć wszystkie miejscowe kundle skoro tylko wyczuły jego zapach, rozszczekały się jak oszalałe, wcale go to nie zraziło. W zaroślach przeczekał pierwszy, największy atak ujadania, a potem cicho jak duch zaczął przekradać się pomiędzy zagrodami. W końcu natrafił na podwórze, gdzie nie szczekał żaden pies, wypatrzył drewniane zabudowania chlewiku i kurnika, a potem poczekał cierpliwie, aż słabe, chybotliwe światełka w oknach domostwa pogasną i dopiero wtedy przekradł się do szopy. Cicho i zwinnie jak kuna wykradł kilka jajek. Delikatnie wyjmował je spod ciepłych brzuchów gdakających niespokojnie kur, a potem trzymając ostrożnie, niczym drogocenny skarb, przekradł się szybko przez podwórze i czym prędzej oddalił na skraj wioski. Tam szczęście dopisało mu po raz kolejny i Ray znalazł opuszczoną stodołę – dogodne miejsce, żeby spędzić noc.
W ścianach stodoły brakowało wielu desek i nie wiadomo, jakim cudem ta ogromna szopa jeszcze stała. Ray wśliznął się do środka i spostrzegł resztki starej słomy, która obiecywała wygodne legowisko, po tym, jak musiał sypiać wprost na gołej ziemi. Kiedy wymościł sobie jeden z kątów i usadowił się wygodnie, postanowił zakosztować zdobyczy. Delikatnie nadtłukł skorupkę jednego z jajek i spróbował je wypić. Skrzywił się, bo surowe jajko okazało się niesmaczne, miało gorzkawy posmak. Przez chwilę wahał się, nie wiedział, co dalej zrobić, ale niezawodny instynkt i tym razem podpowiedział, że powinien pożywić się tym, co ma, w przeciwnym razie umrze albo stanie się z nim jakaś inna nieprzyjemna rzecz. Z obrzydzeniem zmusił się do wypicia zawartości dwóch skorupek.
Następnego dnia rano obudził się później niż zwykle, bo zagrzebany w słomę spał wygodnie i dobrze, nie czując chłodu. Zanim opuścił zabudowanie, rozejrzał się po wnętrzu. Teraz – za dnia – zobaczył, że stodoła musiała zostać opuszczona dawno temu. Nie znalazł niczego ciekawego, poza kupą starego, pordzewiałego żelastwa i starą, porwaną uprzężą końską. Ocenił, że nic z tych rzeczy nie przyda się w dalszej drodze, dlatego odszedł, nie zabrawszy niczego.
Od tamtej pory dzięki temu, że kradł, co się da, zdołał jakoś przeżyć. Postępował według ustalonego z góry schematu. Za dnia wędrował przed siebie. Zawsze z daleka omijał wszelkie siedziby ludzkie, a wieczorami podchodził do napotkanych na szlaku wiosek i podkradał wszystko, co nadawało się do zjedzenia. Nocował albo pod gołym niebem, albo w szopach i stodołach, w dodatku nie zawsze tych opuszczonych. Nauczył się bowiem wkradać do budynków gospodarczych, które ciągle jeszcze stanowiły czyjąś własność. Wczesnym rankiem wymykał się, przez nikogo niezauważony, cichy jak duch. Nauczył się jednak nie tylko tego. Dzień po dniu zdobywał wiedzę i doświadczenie, które okazały się przydatne, a wręcz niezbędne do przeżycia. Po kilku dniach wędrówki umiał bez większego trudu postawić mały szałasik z gałęzi, służący za schronienie, gdy nie nadarzyła się okazja nocowania pod dachem.
Któregoś dnia przy zabawie się kamieniami przypadkowo skrzesał iskry i w ten sposób dowiedział się, jak rozpalać ognisko. Innym razem ukryty w zaroślach nad rzeką miał sposobność podpatrzeć, jak pewien człowiek wędkuje. Przyglądał się długo i uważnie, dopingowany przez smakowity zapach pieczonej ryby, dolatujący od ogniska. Postanowił przyjrzeć się wszystkiemu bardzo dokładnie, żeby później spróbować samodzielnie coś złowić. Jednak musiało upłynąć wiele czasu, a Ray musiał uzbroić się w cierpliwość i podjąć szereg nieudanych prób, nim wreszcie udało się złowić pierwszą w życiu niewielką rybkę. Zdobycz okazała się zbyt mała i nie nadawała się do zjedzenia, dlatego Ray wrzucił ją do wody, ale i tak poczuł się dumny ze swojego osiągnięcia. Z biegiem czasu udoskonalił wędkę i wyćwiczył się w sztuce łowienia ryb na tyle, że stały się głównym pożywieniem. Jadłospis Raya nie należał do urozmaiconych i chłopiec musiał zadowalać się tym, co w swej hojności darowała natura.
Początkiem lipca znalazł się w tarapatach. Mijał czwarty dzień, odkąd nie mógł znaleźć niczego do jedzenia. Nie napotykał na drodze ani żadnej wioski, ani rzeki, w której mógłby złowić choćby jedną nędzną rybkę. Dokoła rozciągały się bezkresne pola obsiane dojrzewającym w słońcu zbożem. Wlókł się ostatkami sił, zrezygnowany i zły. Nie tracił jednak nadziei, że może następnego dnia pojawi się na horyzoncie jakaś osada ludzka lub rzeczka. Ale wokół ciągle widział tylko ciągnące się w nieskończoność pola, więc i resztki nadziei zaczęły go opuszczać, tak że kiedy piątego dnia wieczorem zobaczył w oddali światełka zabudowań, nie miał siły nawet na to, żeby poczuć radość. Dowlókł się do wioski późną nocą i stwierdził, że jest zdecydowanie zbyt zmęczony, żeby trudzić się zdobywaniem jedzenia. Chciał najpierw się przespać, a przed świtem rozejrzeć za jakimś pożywieniem. Nie miał też sił i chęci na szukanie miejsca na drzemkę, dlatego legł tam, gdzie stał, w wysokiej trawie, pod ogrodzeniem jakiegoś zabudowania. Noce stały się na tyle ciepłe, że nie musiał obawiać się chłodu. Niemal natychmiast pogrążył się w twardym, kamiennym śnie.
Kiedy tego dnia zasypiał w wysokich zaroślach pod płotem, nie mógł wiedzieć, że wioska, do której trafił, nazywa się Green Valley i że to miejsce zaważy na całym jego dalszym życiu.
CZYTASZ
Ziemia nadziei
General FictionWielowątkowa opowieść o losach ludzi, których ścieżki życiowe zbiegły się w pewnym odległym zakątku Ameryki Południowej, w latach trzydziestych XX wieku. Historia trudnego startu w życie, miłości i nienawiści. Całość jest już ukończona, a publikacja...