ROZDZIAŁ TRZECI cz. 5

76 18 215
                                    


           Pewnego gorącego, lipcowego popołudnia Margaret – od jakiegoś czasu pełna nadziei na lepszą przyszłość, która zarysowała się dzięki Gilbertowi – żwawym, lekkim krokiem przemierzała uliczki dzielnicy robotniczej, żeby w stróżówce przy bocznej bramie huty Union Ferry zostawić dla ojca ciepły posiłek, który zanosiła zawsze, gdy Edgar Anderson zdołał wybłagać dodatkową zmianę zapewniającą nieco więcej jakże potrzebnych pieniędzy. Jak zwykle zapukała do drzwi stróżówki i weszła do środka.

     – Dzień dobry, panie Potter. – Skłoniła się grzecznie.

     Stary portier uniósł wzrok znad jakiejś gazety i jego twarz rozjaśnił uśmiech.

     – Witaj, śliczna dzieweczko – rzekł z emfazą.

     – Obiad dla ojca przyniosłam. Przechowa pan?

     – A jakżeby inaczej! Ten Edgar to ma szczęście! Córa mu się udała jak malowanie! Pociechę będzie miał na stare lata jak się patrzy!

     – Niech pan nie żartuje, panie Potter! – Meggie się uśmiechnęła.

     – A gdzieżbym tam żartować śmiał z tak pięknej i mądrej dzieweczki! U której i serce samym szczerym złotem płynie, i na twarzyczce sama dobroć się jawi. A popatrz no tutaj, Meggie. – Popukał palcem w zadrukowaną stronę gazety i dziewczyna zerknęła z zaciekawieniem. – Spójrz no na tę pannicę. Głowa wyżej chmur uniesiona, spojrzenie dumne i pogardliwe. I co to dobrego z takiej wyrośnie?

     Meggie spojrzała na fotografię, która choć niezbyt wyraźna, zdołała sprawić, że nogi się pod nią ugięły, a w oczach pociemniało. Przedstawiała grupę ludzi; dwoje w średnim wieku, dwoje młodych i małą, kilkuletnią dziewczynkę. Wśród tych twarzy Margaret bez trudu rozpoznała Gilberta. I choć przyglądała się uważnie, w nadziei, że może jednak się myli, po chwili zyskała pewność. O pomyłce nie mogło być mowy, na fotografii widniał Gilbert. Ale skąd to zdjęcie mogło znaleźć się w gazecie? Meggie – oszołomiona i zaskoczona – dopiero po chwili zrozumiała, że ci wszyscy ludzie, i Gilbert też, są wytwornie i elegancko ubrani.

     – Niech pan przeczyta, co tu napisane – poprosiła zduszonym głosem.

     – Stoi napisane tak: „Burmistrz Filadelfii, czcigodny sir Gordon Ashley, w otoczeniu rodziny. Małżonka lady Rhoda, syn Gilbert i córki: Charlotta i Juliet". Jest cała długa szpalta o tym naszym nowym burmistrzu.

     – Dziękuję, panie Potter – wyszeptała. – Do widzenia – rzuciła i szybko wybiegła z służbówki.

     Serce waliło jak młot, kiedy przebiegała drogę, dzielącą ją od domu przy Castle Road. Z trudem przychodziło zebrać myśli, a jakaś ogromna, bezgraniczna rozpacz opanowywała ją coraz bardziej. Przepłakała całe popołudnie. A wieczór i noc spędziła na rozmyślaniach.

     „Gilbert – kołatało się w głowie. – Gilbert Grey. Nie, już nie Grey. To oszustwo. Okłamał mnie, kiedy wymówił to nazwisko. On przecie nie Grey, on Ashley. Gilbert Ashley, syn burmistrza. Pamiętam, jak ojciec opowiadał niedawno o tej rodzinie. O rodzinie burmistrza. Pożyczył gazetę od pana Pottera, żeby pokazać mamie ich dom. Dom tych Ashleyów. Dom! Mój Boże! Toż to pałac istny, a nie dom! Bielusieńki, piętrowy, z kolumnami i tarasami. Pamiętam dobrze, Northouse się nazywa. I co teraz będzie? Gdzie mnie do niego, do burmistrzowego syna? Bogaty panicz, bardzo bogaty, wysoko urodzony. Nie dla mnie. Trzeba mi zapomnieć, nie spotkać się nigdy więcej. Nie spotkać się! Teraz kiedy te wszystkie uczucia przyszły... Kiedy jego imię stało się tym jedynym, najważniejszym na świecie... A jednak tak trzeba."

Ziemia nadzieiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz