3
Do Green Valley zaczęła zakradać się jesień, która pozostawiała coraz wyraźniejsze ślady swej bytności. Najpierw zelżał upał. Przestał w końcu lać z nieba duszny, słoneczny żar. W ślad za tym nastały coraz chłodniejsze noce i w miejsce ulgi po całodziennych upałach zaczęły przynosić uczucie nieprzyjemnego zimna przenikającego na wskroś coraz bardziej i bardziej. Przyroda z wolna przyoblekała się w nowe szaty. Soczyste, zielone barwy przygasły i poszarzały, żeby w następnej kolejności przeistoczyć się zupełnie i przybierać wszystkie możliwe odcienie żółci, czerwieni i brązów. Liście, jeden za drugim, opuszczały dotychczasowe miejsca w gęstych koronach drzew i wzorzystym kobiercem ścieliły się na ziemi, zrazu nieśmiało i z rzadka, a potem z dnia na dzień coraz widoczniej przerzedzały się w konarach. Nawet ptaki przycichły nieco, a kiedy słyszało się gdzieś śpiew, nie brzmiał tak beztrosko i radośnie, jak dotychczas. Całe stada krążyły po niebie, bądź to gotując się do gromadnego opuszczenia zimnych stron, bądź wypatrywały przyszłych żerowisk, które przez kilka najbliższych miesięcy zdołają zapewnić byt. Woda w rzece stała się tak zimna, że nie dało się brodzić choćby i samymi stopami. Wkrótce też nadeszły jesienne deszcze padające czasami i przez dwa, a nawet trzy dni z rzędu.
Ray tkwił w małym składziku i przez rozmazany deszczem brud na szybie okiennej patrzył, jak krople skapują po coraz bardziej bezlistnych, poczerniałych konarach drzew, jak sieką szare kałuże i powiększają je nieustannie. Żałował lata, ciepła i słońca, czasu spędzanego na łowieniu ryb i nocnych wyprawach do wsi po warzywa i owoce. Czasami rozpalał razem z Charliem ognisko, gdy pogoda dopisywała i zdarzało się kilka cieplejszych, pogodniejszych dni, ale to nie było to samo, co wcześniej. Nawet chrust nie do końca przesuszony po deszczu palił się gorzej i bardziej opornie, produkował za to znacznie więcej duszącego dymu. Jesień zadomowiła się na dobre, a nawet miało się wrażenie, że lada dzień ustąpi miejsca swojej białej następczyni. I wtedy właśnie, pod sam koniec jesieni, niespodziewanie w składziku Raya zjawił się Alec Wells. Wszedł bez pukania, zuchwale i odważnie. Siedzący na pryczy Ray wyprostował się, a na jego twarzy zagościł wyraz twardej, nieustępliwej zaciętości.
– Pastor powiedział, żebyś przeniósł się do domu – zaczął Alec bez wstępów, a ton głosu bynajmniej nie wyrażał sympatii. – Idzie zima i zamarzłbyś tu bez ogrzewania.
– To nie twoja rzecz, Wells – odparł Ray twardo.
– Pewnie, że nie moja. Jeśli o mnie idzie, to możesz tu zostać i zamarznąć, będzie jednego darmozjada mniej.
– Wynoś się!
Alec wzruszył ramionami i opuścił składzik. Czuł się trochę zawstydzony, że odezwał się w ten sposób. Zdawał sobie sprawę, że popełnił grzech, ale zrozumiał też, że żadną miarą nie zdoła polubić tego chłopca.
„To diabeł wcielony – pomyślał w końcu Alec. – Bo tylko diabeł odpłaca złem za dobro."
A potem poszedł do pastora i powiedział, że Ray nie chce przenieść się do domu. Wielebny Ashley zamiast machnąć ręką i poczekać, aż mrozy zmuszą tego dzieciaka, żeby przyszedł do wspólnej sypialni, przywołał małego Charliego i poprosił, by razem z Rayem zamontował w składziku stary, żelazny piecyk, który od paru zim stał bezużytecznie w stodole – zbyt mały, aby skutecznie ogrzać którekolwiek z pomieszczeń w domu chłopców.
Charlie pobiegł do Raya jak na skrzydłach.
– Chodź ze mną, amigo! – rozdarł się już od progu, jakby żywcem obdzierany ze skóry. – Przyniesiemy ze stodoły piec!
CZYTASZ
Ziemia nadziei
General FictionWielowątkowa opowieść o losach ludzi, których ścieżki życiowe zbiegły się w pewnym odległym zakątku Ameryki Południowej, w latach trzydziestych XX wieku. Historia trudnego startu w życie, miłości i nienawiści. Całość jest już ukończona, a publikacja...