ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 6

66 15 102
                                    

16

          Płakał. Jak skrzywdzone dziecko. I tak się czuł. Na szczęście tylko cztery ściany i ogień w palenisku stały się świadkami bezdennej rozpaczy. Tutaj mógł bez obawy dać upust emocjom – pewien, że nikt tego nie zobaczy. Osobiście zaryglował drzwi i zamknął szczelnie okiennice. Czuł, że twarz pali żywym ogniem. Nie wiedział, czy to dlatego, że siedzi zbyt blisko płomieni, czy dlatego, że przypomniał sobie, jak Garrina opuszczała dom.

     Patrzył na to z daleka, z ukrycia. Wyszła z Bettiną na rękach i małym zawiniątkiem, takim samym, jakie zabrała, kiedy uciekała z Taquanejo. Wsiadła na wóz, który zatrzymał się przed domem. Powoził śniady, starszy mężczyzna, ubrany w pasiaste poncho i sombrero. Garrina nie obejrzała się za siebie ani razu.

     „Wydawało mi się – pomyślał Jack – że po jej wyjeździe przyjdę do domu i wbiję sobie nóż w serce. Ale to okazało się dużo trudniejsze, niż sądziłem. Chciałem, tyle że zabrakło odwagi. A może to nie tak? Może większą odwagą stanie się teraz dalsze życie? Bo przecież runął cały mój świat, rozpadła się na kawałki cała przyszłość. Zatem jak mam dalej żyć?"

     Wstał i podszedł do ostatniego mebla, jaki został w domu. Kołyska Bettiny, nad którą tak mozolnie pracował przez kilkanaście wieczorów. Trzymana w ręku siekiera zrobiła się dziwnie ciężka. Ale uniósł ją i wziął zamach. Uderzył z całych sił, wydając z siebie nieludzki okrzyk, który stał się wyrazem całego żalu, bólu i nienawiści tkwiących w jego duszy i umyśle. Kołyska pękła z trzaskiem, ale musiał uderzyć jeszcze trzy razy, nim rozpadła się na dwie części. Kilka kolejnych uderzeń siekierą i mebel rozleciał się na małe kawałki. Jack pozbierał je starannie. Raz za razem pociągał nosem. Drewniane szczapy, które kiedyś były kołyską, rzucił obok paleniska, kilka z nich wrzucił do ognia od razu.

     „Teraz cała przeszłość idzie z dymem – pomyślał. – Pewnie i przyszłość też. Teraz ostatecznie kończy się wszystko. A kończy się z tego śmiechu wartego powodu: bo nie urodziłem się tutaj, w Meksyku. Dlatego zostałem uznany za coś gorszego. Za kogoś, z kim można gzić się w krzakach, ale kto nie jest wart prawdziwego uczucia. Gdzie ja trafiłem?! Co za naród! Żywią się kukurydzą i fasolą, piją wódkę z kaktusa, a swoim duchownym zabraniają zadawać się z kobietami. A ja zawiniłem wobec tego dziwnego narodu. Zawiniłem, bo jestem Jankesem. Gdybym nie był Jankesem, żona by mnie kochała, dzieci byłyby moje, a ona nie puszczałaby się z tymi gnojkami... Zwykły pastuch bydła mógł ją mieć w trawie za cmentarnym murem. Jakie to żałosne! A z kim to robiła w Taquanejo? Który z tych wiejskich chłopaków mógłby roześmiać mi się w twarz? Który z nich jest ojcem Bettiny, skoro ja nim nie jestem?"

     Szczątki kołyski dopalały się równym, spokojnym płomieniem. Na zewnątrz świtało. Jack wiedział o tym mimo zamkniętych szczelnie okiennic i drzwi. Najpierw miał zamiar puścić z dymem cały dom, podpalić go, unicestwić całkowicie, tak by nie pozostał kamień na kamieniu. Ale potem się rozmyślił. Zniszczył tylko to, co własnoręcznie zbudował – wszystkie meble. Dom nie stanowił dzieła jego rąk, więc postanowił zostawić go w spokoju.

     Kiedy w palenisku wygasło zupełnie, podniósł się z miejsca. Odryglował drzwi, otworzył je i wyszedł w chłód poranka. Słońce stało wysoko na niebie, zapowiadał się pogodny dzień. Jack poszedł po muła, wyprowadził ze stodółki i ruszył przed siebie. Na południe.

17

          Znów wędrował bez celu, po prostu przed siebie. Było mu wszystko jedno, gdzie trafi następnego dnia i co ten dzień przyniesie. Znowu nie zatrzymywał się nigdzie na dłużej, chyba że akurat trafiła się jakaś dobrze płatna praca. Wtedy zostawał na kilka dni, czasami na kilka tygodni, ale stronił od ludzi. Starał się trzymać od nich z daleka, nieufny, ostrożny i pełen chłodnego dystansu. To dawało poczucie bezpieczeństwa i niezależności. Ale Jack wiedział, że to złudne bezpieczeństwo i złudna niezależność. Czuł to podświadomie, bo gdziekolwiek się znalazł, był tym, który na zawsze pozostanie obcy. I na nic się zdała znajomość hiszpańskiego, którym chłopak posługiwał się już zupełnie dobrze. To, co na początku wydawało się jedyną przeszkodą w kontaktach z miejscowymi, okazało się mało istotnym szczegółem. Jack niósł na sobie piętno jankeskiego gringo, które nadała mu własna żona. Miał wrażenie, że wszyscy ludzie, kiedy na niego patrzą, wiedzą o nim wszystko. Znają całą bolesną prawdę o tym człowieku. Wiedzą, że zakochał się w ślicznej Meksykance, że przychodziła do niego na lewy brzeg Conchos, że wiedzą i o tym, jak ta dziewczyna uciekła nocą, żeby zostać jego żoną. I jak najpierw zaczęła go zdradzać, a potem znienawidziła i nazywała obcym przybłędą, jankeskim gringo. Wydawało mu się, że każdy wie o dziecku, którego nie był ojcem, o tym pierwszym i tym drugim też. I że każdy wie, że on, Jack, ciągle kocha Garrinę...

Ziemia nadzieiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz