W całym mieście sytuacja wyglądała podobnie. W śródmieściu ludzie koczowali nawet przed co zamożniejszymi domami, licząc na jakąś jałmużnę lub choćby resztki ze stołu. Przedmieścia zapełniały stare, zdezelowane półciężarówki wypakowane po brzegi wielodzietnymi rodzinami i skromnym dobytkiem. Widział ludzi przepędzanych sprzed barów i restauracji. I widział lśniące nowoczesne samochody prowadzone przez elegancko odzianych mężczyzn, w garniturach i frakach, w starannie wypolerowanych lakierkach i czarnych cylindrach. Obserwował wysiadające z tych samochodów piękne kobiety, w nie mniej pięknych i drogich sukniach, z fantazyjnie ufryzowanymi włosami i gustownymi torebeczkami na złotych łańcuszkach. Patrzył, jak eleganccy panowie otwierają przed eleganckimi paniami drzwiczki swych lśniących, wypucowanych limuzyn, a roześmiane, szczęśliwe kobiety podają im dłonie i pozwalają prowadzić się do ekskluzywnych lokali. Widział, jak odźwierni usłużnie rozchylają przed nimi drzwi i kłaniają się w pas. Oczyma wyobraźni widział, co będzie dalej. Eleganckie pary zasiądą przed bogato zastawionymi stołami nakrytymi śnieżnobiałymi obrusami, kelnerzy będą podsuwać coraz to lepsze smakołyki, a oni będą zajadać się, powoli i niedbale, smakować, delektować się i prowadzić banalne rozmowy, często i gęsto przetykane pustym, perlistym śmiechem. Poczuł, jak w ustach wzbiera ślina, a w nim samym złość przeradzająca się w zimną, bezgraniczną wściekłość. Kopnął pogniecioną puszkę walającą się na chodniku. Odbiła się od schodków przed jakimś domem i potoczyła na jezdnię. Jack przymknął na moment oczy i odetchnął głęboko kilka razy.
Ruszył przed siebie szybkim, zamaszystym krokiem, ciągle wściekły i pełen nienawiści. A potem pod wpływem jakiegoś nagłego niezrozumiałego impulsu ukradł z małego sklepiku pół bochenka chleba i puszkę sardynek. Uciekał ile sił w nogach. Na oślep, byle dalej, byle znaleźć się w bezpiecznej odległości. Zatrzymał się dopiero, gdy zaczął opadać z sił. Dyszał tak, że z trudem łapał oddech. Oparł się plecami o ścianę jakiegoś budynku, a po chwili osunął się i usiadł na chodniku. Rozejrzał się dokoła i stwierdził, że znajduje się na opustoszałej ulicy, pomiędzy jakimiś zrujnowanymi zabudowaniami. Odetchnął z ulgą. Teraz miał pewność, że nic złego mu nie grozi. Powoli uspokajał oddech. Zmęczenie po morderczym biegu mijało. Najważniejsze, że miał pół bochenka chleba i puszkę sardynek w oleju. Rybki zjadł od razu, łapczywie i szybko. Nie zważał, że olej ścieka po brodzie, znacząc tłusty ślad, który Jack wycierał raz po raz rękawem koszuli. Potem odgryzł kilka kęsów chleba i przypomniał sobie czarnowłosą dziewczynę podobną do Garriny. Wstał z miejsca. Z nadgryzioną połówką bochenka pod pachą ruszył przed siebie. Wiedział, że tamtej dziewczyny już nie znajdzie. Poza tym zniechęcił się do niej, kiedy nazwała go głupim chicano. A ponieważ do zmierzchu pozostało niewiele czasu, zdecydował, że zabawi się z pierwszą lepszą, jaka się trafi. W końcu chodziło jedynie o chwilową rozrywkę pozwalającą się odprężyć i poprawić nastrój.
Pierwsza napotkana dziewczyna, którą postanowił zaczepić, nie należała do urodziwych. Bardzo młoda, z prostymi szarymi włosami sięgającymi ramion, pospolitą twarzą i szczupłą sylwetką, siedziała samotnie na schodkach przed kamienicą. Patrzyła przed siebie obojętnym, pozbawionym wyrazu wzrokiem. Ponieważ do zmierzchu pozostało niewiele czasu, zdecydował nie szukać dalej. Podszedł do dziewczyny i odezwał się bez wstępów:
– Jesteś głodna? Mam chleb. Ale nie za darmo. Pójdziesz ze mną?
Podniosła głowę i spojrzała na niego. W jej oczach czaił się lęk, niepewność i bezradność.
– No co jest? – ponaglił. – Idziesz czy mam szukać innej?
– Poczekaj – powiedziała cicho i odwróciła wzrok. – Dobrze... zrobię, co chcesz...
CZYTASZ
Ziemia nadziei
Ficción GeneralWielowątkowa opowieść o losach ludzi, których ścieżki życiowe zbiegły się w pewnym odległym zakątku Ameryki Południowej, w latach trzydziestych XX wieku. Historia trudnego startu w życie, miłości i nienawiści. Całość jest już ukończona, a publikacja...