ROZDZIAŁ TRZECI cz. 3

121 20 232
                                    

2

          Siedemnastoletnia Margaret Anderson, szczupła, pełna wdzięku dziewczyna o długich, jasnych włosach i chabrowych oczach wróciła znad rzeki do ubogiej dzielnicy robotniczej, przylegającej do rozległych zabudowań huty żelaza Union Ferry, gdzie wiodła życie pełne wyrzeczeń i trudów. Rodzinie Andersonów nigdy nie powodziło się dobrze. Matka dziewczyny – Molly Anderson – pracowała dorywczo jako pomocnica praczki Clementine Ward, ale cała rodzina utrzymywała się głównie ze skromnej pensyjki Edgara Andersona, zatrudnionego w Union Ferry. Margaret pomagała rodzicom, jak umiała. Zbierała i sprzedawała najprzeróżniejsze zioła, owoce dzikiej róży, czarnego bzu i rokitnika, które zbierała na bujnych nadrzecznych łąkach. Lubiła to zajęcie, zwłaszcza gdy chwila wytchnienia pozwalała usiąść na moment nad brzegiem Delaware i pogrążyć się w rozmyślaniach i marzeniach. A marzyła o tym, że kiedyś nadejdzie czas, kiedy jej rodzina nie będzie musiała oszczędzać na jedzeniu, a rodzice po długich latach ciężkiej pracy odetchną wreszcie na starość, nie martwiąc się o jutro. Niczego więcej Margaret nie pragnęła, poza tym jednym – żeby żyć spokojnie w skromnym domku i nigdy nie obawiać się, że może nie starczyć na jedzenie. Ale im dłużej marzyła, tym bardziej zdawała sobie sprawę, że to tylko fantazja, która bynajmniej nie jest skłonna przeistoczyć się w rzeczywistość. Marzenia stawały się z dnia na dzień coraz odleglejsze, a myśli obracające się wokół szarej rzeczywistości i kłopotów, z którymi zmagała się jej rodzina, coraz bardziej ponure.

     Meggie szukała zajęcia, które pozwoliłoby zapewnić godziwe utrzymanie jej i rodzicom. Marzyła o posadzie pokojówki w jakiejś bogatej posiadłości, ale wydawało się, że taka praca pozostawała poza zasięgiem możliwości. I choć nie straciła całkiem nadziei, to z dnia na dzień nadzieja ta wydawała się coraz mniejsza.

     Tamtego dnia siedziała na zwalonym pniu drzewa pośród nadrzecznych zarośli, które o tej porze roku znajdowały się w pełnym rozkwicie. Tak pogrążyła się w rozmyślaniach, że nie usłyszała nawet, jak ktoś się zbliża. Dopiero trzask gałązki przywrócił ją do świata rzeczywistego, a kiedy się odwróciła, zobaczyła młodego człowieka o szlachetnych rysach twarzy i niezwykle smutnych, szarych oczach. Zerwała się z miejsca trochę przestraszona, trochę onieśmielona, a wtedy człowiek przemówił łagodnym głosem, który nieco ostudził nieufność. Meggie nie przywykła do takich spotkań i nie wiedziała, jak powinna się zachować. Dlatego zdecydowała się jedynie na krótką, niezobowiązującą rozmowę, po czym pośpiesznie wróciła do domu.

*

     Kiedy Margaret odeszła, Gilbert Ashley długo stał przy zwalonym pniu i patrzył, jak dziewczyna oddala się coraz bardziej, aż w końcu zniknęła mu z oczu. Ciągle czuł się oszołomiony wrażeniem, jakie wywarło spotkanie z nieznajomą, śliczną dziewczyną. Kiedy wracał do Northouse, myślał już tylko o niej. Myślał też podczas kolacji i przez całą bezsenną noc. Twarz dziewczyny bez przerwy pojawiała się w pamięci i całkowicie zawładnęła umysłem.

     „Margaret, Meggie, Meg – odmieniał w myślach imię. – Piękna bogini Margaret. Daisy."

     Nie wiedział, co się z nim dzieje. Takiego uczucia, jakie nagle go opanowało, nie doświadczył nigdy wcześniej. A po nieprzespanej nocy nawet nie czuł zmęczenia. Myślał o Margaret i nie mógł skupić się na niczym innym. W pośpiechu zjadł śniadanie, przebrał się i popędził nad Delaware, w to samo miejsce, gdzie poprzedniego dnia spotkał dziewczynę. Ale mimo iż tego dnia czekał tam do późnego popołudnia, nie pojawiła się. Zmartwiony i smutny powlókł się do domu, jednak nie stracił nadziei. Następnego dnia znów zjawił się na łąkach, potem jeszcze raz i tak przez kilka kolejnych dni. 

Ziemia nadzieiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz