Upalne lato miało się ku końcowi, kiedy statek dobił do wybrzeży Alabamy i Jack zszedł na ląd w mieście, które nazywało się Mobile. Uśmiechnięty i zadowolony z siebie postanowił rozejrzeć się trochę i odetchnąć swojskim, amerykańskim powietrzem.
Mobile – spore i na pierwszy rzut oka dość ładne – leżało w głęboko wciętej w ląd zatoce, do której uchodziła rzeka. Jack zdążył zapomnieć, jak wyglądają duże amerykańskie miasta, takie jak San Francisco, w którym dorastał, albo Bakersfield, gdzie jako młody chłopak spędził prawie cały rok.
Po pierwsze postanowił pójść do banku i wymienić gotówkę, którą miał ze sobą, a potem zjeść coś przyzwoitego i znaleźć jakiś nocleg. Plany wzięły w łeb, kiedy w banku dowiedział się, że kolumbijska waluta nie jest tutaj nic warta. Jack z niedowierzaniem wysłuchał tłumaczeń kasjera, a potem po raz kolejny próbował przekonywać go, że przecież te pieniądze zarobił najzupełniej uczciwie, podczas dwóch lat pracy na rancho znanego hodowcy koni. Dał spokój dopiero, gdy zirytowany kasjer zagroził, że wezwie straż bankową. Jack opuszczał budynek zdezorientowany i zły. Nie miał ani jednego amerykańskiego centa, głód i zmęczenie już dawały o sobie znać, a do wieczora było bliżej niż dalej.
„Podsumujmy – pomyślał Jack ponuro i usiadł na ławce pośrodku skwerku z bieloną fontanną w kształcie syreny plującej wodą z kształtnych usteczek. – Jestem w moim pięknym ojczystym kraju. Mam całą górę gówno wartych pesos, pusty brzuch i marne perspektywy na nocleg w normalnym łóżku. Niezły start. Wymarzony. Co dalej? Muszę dotrwać jakoś do jutra. Z rana rozejrzę się za robotą, gdzieś się zaczepię na kilka dni, a potem się zobaczy."
Noc spędził w do połowy rozebranej szopie na przedmieściu. Rano wstał obolały i z trudem rozprostował kości. Miał wielką ochotę zjeść śniadanie, duże i obfite śniadanie, ale szybko stłumił w sobie to pragnienie. Żeby coś zjeść, musiał mieć pieniądze, a żeby mieć pieniądze, musiał znaleźć pracę. W takiej sytuacji nie pozostało nic innego, jak zacząć szukać niezwłocznie.
Postanowić przyszło łatwo, wykonać – znacznie trudniej. Wszędzie odprawiano go z kwitkiem, a w całkowite osłupienie wprawił go jeden z nadzorców dużego placu budowy.
– Z choinki się urwałeś? – powiedział nadzorca i obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, a jego ton bynajmniej do grzecznych nie należał.
– Jakąkolwiek pracę... – powtórzył Jack. – Przynajmniej na kilka dni. Mogę robić wszystko...
– A pewnie, możesz! Chcecie odbierać pracę uczciwym ludziom? Wszędzie was pełno, cholerne kolorowe przybłędy! Znamy takich jak wy. Skąd się tu przypałętałeś? Z Meksyku czy z Puerto Rico?
Jack wytrzeszczył oczy i niebotycznie zdumiony wyjąkał:
– Ale ja... jestem Amerykaninem. Z Kalifornii...
– Tak, tak! Wy wszyscy jesteście Amerykanami. Gotowiście dowodzić tego na wszelkie możliwe sposoby! Ale zawsze można was przejrzeć na wylot! Wystarczy, że otworzycie gębę i zaraz zdradza was ten hiszpański akcencik.
– Hiszpański... – wydusił Jack zbity z tropu.
– Zmykaj stąd, mały, pókim dobry! – Nadzorca pogroził pięścią, więc Jack odszedł jak niepyszny.
Teraz nie rozumiał zupełnie nic.
„Hiszpański akcent – pomyślał. – Cholerny hiszpański akcent! Po tylu latach spędzonych poza krajem pozostał mi cholerny, obcy akcent! Muszę bardziej uważać, w jaki sposób mówię, bo w przeciwnym razie tutaj też będę obcym przybłędą. Będę chicano i nikt nie zechce słuchać moich tłumaczeń. Niech to wszystko szlag! Trzeba było zostać w kraju i wcale nie przekraczać tej cholernej meksykańskiej granicy! Wygląda też na to, że krucho tu z robotą, a ja jestem głodny i nie mam pieniędzy. A pewnie nikt nie powie mi, co mam dalej robić."
CZYTASZ
Ziemia nadziei
General FictionWielowątkowa opowieść o losach ludzi, których ścieżki życiowe zbiegły się w pewnym odległym zakątku Ameryki Południowej, w latach trzydziestych XX wieku. Historia trudnego startu w życie, miłości i nienawiści. Całość jest już ukończona, a publikacja...