*
Margaret rozmyślała o dziwnym człowieku przez resztę tamtego dnia i większą część nocy. Wydawało się wręcz niemożliwe, żeby ten przystojny mężczyzna, z dobrego – jak mniemała – domu, specjalnie dla niej i z jej powodu przychodził na łąki nad Delaware każdego dnia. Myślała raczej, że spotkanie nad rzeką to przypadek, że nastąpiło jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności. Jednakże sam Gilbert Grey przyznał, że czekał tam specjalnie na nią i pragnął spotkać się znowu – niezrażony, że dla zarobku zbiera polne zioła. Nie wiedziała, dlaczego się nią zainteresował. Niejednokrotnie słyszała z ust chłopców z Castle Road i pobliskich ulic, że jest nieprzeciętnej urody, ale przecież Meggie ani przez chwilę nie wątpiła, że w otoczeniu Gilberta musiały przebywać równie piękne albo nawet piękniejsze dziewczęta. Ziarno niepewności wykiełkowało w duszy, kiedy się nad tym zastanawiała, bo jeśli Gilbert jedynie dla zabawy postanowił spotkać się kilka razy, a potem zniknąć bez słowa? Co, jeśli okaże się, że jego zamiary nie są uczciwe, a charakter nie idzie w parze pięknymi słowami, jakie wypowiadały usta?
„Cóż znowu? – zganiła samą siebie. – I po cóż miałby odgrywać komedię? Jego oczy są przecież takie smutne i szczere, że niepodobna szukać w nich fałszu. Może bez powodu i niepotrzebnie całkiem dręczę się takimi myślami? Wszak co ma być, to będzie, jak mawia mama. I nie nam, zwykłym śmiertelnikom, zmieniać wyroki losu. A przecież rozeznam się lepiej, gdy trochę go poznam. Dlatego powinnam pójść na spotkanie bez lęku."
Uspokoiła się na tyle, że w umówionym dniu, z małym koszyczkiem i pogodną twarzą, udała się nad rzekę.
Stukot kół wozu i końskich kopyt na brukowanej uliczce dobiegł z tyłu, ale nie zwróciła na niego uwagi, zajęta własnymi myślami. Dwukółka zaprzężona w karą kobyłkę zatrzymała się, ledwie minąwszy Meggie. Dziewczyna spojrzała w bok i zobaczyła młodego chłopaka trzymającego lejce. Znała go. Nazywał się James Dean – syn właściciela miejscowego sklepiku, gdzie zaopatrywała się w żywność cała okolica.
– Meggie Anderson – usłyszała wypowiadane przez Jamesa słowa i zdumiała się nieco, bo nie wiedziała, skąd syn sklepikarza zna ją z imienia i nazwiska.
– Tak, proszę pana. – Zatrzymała się i patrzyła na młodego Deana.
– Piękny dzień, Meggie, nieprawdaż? – zagadnął chłopak, czym jeszcze bardziej zbił ją z tropu.
– W istocie, piękny – potwierdziła niepewnie.
– Posłuchaj, moja śliczna – zaczął James tonem zuchwałym i pewnym siebie. Mówił z lekkim brytyjskim akcentem. – Matka zgodziła się przyjąć cię do naszego domu. Kto wie, może od razu jako pokojową? W każdym razie mógłbym postarać się i namówić mamusię, żeby to zaszczytne stanowisko ci przydzieliła. A i w sprawie pensji mógłbym szepnąć słówko. W zamian za to mogłabyś obdarzyć mnie czasem swoimi wdziękami.
– Jak pan śmie... – wydusiła z siebie dotknięta do żywego.
– Zastanów się, bo podobna okazja nieczęsto zdarza się takim jak wy, nędzarzom ze slumsów – dodał James i zaśmiał się szyderczo.
Krwawe wypieki wypełzły na policzki Meggie, a w gardle dusiło poczucie krzywdy. Pobiegła przed siebie. Czuła, że lada chwila łzy pociekną po twarzy. Najpierw miała zamiar wrócić do domu, ale przypomniała sobie, że jest tam teraz mama, której nie chciała zasmucić. I bez tego rodzice mieli dosyć zmartwień. Pobiegła nad rzekę. Początkowo nie myślała nawet o tym, że nad Delaware czeka Gilbert. Łzy zaczęły płynąć, a w gardle rosła dławiąca kula.
CZYTASZ
Ziemia nadziei
Ficción GeneralWielowątkowa opowieść o losach ludzi, których ścieżki życiowe zbiegły się w pewnym odległym zakątku Ameryki Południowej, w latach trzydziestych XX wieku. Historia trudnego startu w życie, miłości i nienawiści. Całość jest już ukończona, a publikacja...