Lopez miał czwórkę dzieci i jak na ironię, same córki. Trzy nie przekroczyły jeszcze szesnastu lat, ale to najstarsza – Carmen Juanita – atrakcyjna osiemnastolatka, żywiołowa i spontaniczna, stała się oczkiem w głowie Juana Vittorio, ulubienicą i największym skarbem, dla którego nie wahałby się zrobić bardzo wiele. Jack zauważył, że córka szefa zaczęła się nim interesować w kilka tygodni po tym, jak pojawił się w Casa de Palma. Ale to wcale go nie ucieszyło. Wolałby, żeby dziewczyna trzymała się z daleka. Owszem, uznał ją za ładną, nie dało się tego nie zauważyć, ale Jack zbyt dobrze pamiętał orzechowe oczy Garriny i jej okrutne słowa. Pamiętał, mimo że upłynęło pięć długich lat.
„Nie dam się sprowokować – myślał. – Nie pozwolę nigdy więcej zrobić z siebie niewolnika, zaślepionego i uległego. Nie pozwolę po raz drugi odebrać sobie wolności. Moje uczucie było zbyt szczere i głębokie. Garri na nie nie zasługiwała. I nie zasługuje żadna inna. Żadna! One wszystkie są takie same. Carmen pewnie myśli, że będę na skinienie jej białej, delikatnej rączki. Pewnie myśli, że jak zaciągnie mnie na wiązkę słomy w którymś z boksów i rozłoży nogi, to stanę się posłusznym chłoptasiem, że będzie miała wiernego ogiera na zawołanie, żeby mogła zdradzać z nim męża, którego wybierze dla niej rodzina. Może myśli, że przywiąże mnie do siebie jak psa. Tak, jak Garri..."
Z uporem i konsekwencją godną lepszej sprawy Jack pozostawał nieczuły na wdzięki Carmen Juanity, ślepy na rzucane ukradkiem znaczące spojrzenia, obojętny i zimny jak woda w górskim strumieniu. I może z czasem wszystko umarłoby śmiercią naturalną czy też może zadaną przez chłopaka, gdyby nie złośliwa przewrotność losu, która wywróciła wszystko do góry nogami i postawiła na głowie jego dotychczasowe przekonania. Nastąpiło coś, czego Jack nie spodziewałby się nigdy, co nawet przez myśl by mu nie przeszło.
Zaczęło się niewinnie. Od wyjazdu z Juanem Vittorio na targ koński do El Banco.
– Chciałbym, żebyś wiedział – zaczął Lopez – że jesteś najlepszym pracownikiem, jakiego miałem.
– Dziękuję, senõr Lopez. Ta praca u pana wiele dla mnie znaczy.
– Wiem. Widzę twoje oddanie i zaangażowanie. Ale nie tylko to. Widzę też lojalność. Która pewnie kosztuje cię dużo wyrzeczeń, co?
– Wyrzeczeń? – Jack nie od razu zrozumiał, do czego zmierza pracodawca.
Lopez roześmiał się i poklepał chłopaka po ramieniu.
– Nie uwierzę, jeśli powiesz mi, że Carmen ci się nie podoba.
Jack przełknął ślinę.
– Pańska córka jest bardzo ładna... Jej uroda mogłaby rzucić na kolana niejednego mężczyznę – odparł. Wiedział, że trochę przesadził, ale chciał być miły i uprzejmy, bo Lopez w pełni na to zasługiwał.
– To znaczy, że jednak mam rację. Nie dajesz się sprowokować, bo Carmen to moja córka, prawda?
Spojrzał na Juana Vittorio z zaciekawieniem. W dalszym ciągu nie miał pojęcia, o co może chodzić w tej osobliwej rozmowie.
– Wiem, że i ty się jej podobasz – wyjaśnił Lopez. – Wiem to od samej Carmen. Może dziwnie to zabrzmi, ale... poskarżyła się na ciebie.
Jack poczuł, jak mimo upału, nagle zrobiło mu się zimno. Teraz spodziewał się najgorszego, łącznie z wyrzuceniem z pracy i obiciem gęby. Ale Juan Vittorio tylko się roześmiał.
– Ho, ho! Widzę, że przeraziłem cię nie na żarty. Nie, to nie to, co myślisz. Moja córka nigdy nie skłamałaby, mówiąc, że uwiodłeś ją gdzieś w stajni. Nie wymyśliłaby czegoś takiego, żeby zemścić się za brak zainteresowania.
CZYTASZ
Ziemia nadziei
General FictionWielowątkowa opowieść o losach ludzi, których ścieżki życiowe zbiegły się w pewnym odległym zakątku Ameryki Południowej, w latach trzydziestych XX wieku. Historia trudnego startu w życie, miłości i nienawiści. Całość jest już ukończona, a publikacja...